sobota, 5 listopada 2016

Firma na jeden dzień


    Może nie na jeden dzień, ale na trzy i to niecałe.
Dyrektor postanowił zrobić karierę i majątek jako właściciel firmy, Swojej, własnej, dla naszej firmy pracującej. Ale może na początek trochę historii.
  Jest sobie taki budynek, jeden z wielu dziewięcio-klatkowy. I ma drogę dojazdową. Ślepą, ale ma. Kiedyś zaczęło się komuś tam mieszkającemu wydawać że droga jest za wąska, i ze on sam nie za bardzo ma gdzie parkować swój samochód. Właściwie to trzy samochody. Jego, jego i jego żony. I wtedy nastąpił pierwszy etap przebudowy, o ile można przebudować prostą drogę o znacznie ograniczonej szerokości. Polegało to na przeniesieniu śmietnika oraz wycięciu drzewa, co dało dodatkowe 1 1/2 stanowiska parkingowego. Miejsca tak uzyskane wylaliśmy betonem, co nie wszystkim się podobało. Po jakiś czterech miesiącach na parking poświecono murek okalający trawnik oraz sam trawnik. Teren pozostał w stanie... Surowym? Dzikim? Grunt że nic z nim nie robiliśmy. Może jedyne po za ustawieniem ławki oraz kosza na śmieci na tym...parkingu(?). Oraz wymalowaniu na części chodnika pasu rozgraniczającego chodnik od parkingu. Dziwnie to zabrzmiało. Ale taki układ terenu przy zagarniętym pod auta trawniku. Po roku usunęliśmy ławkę, ale śmietnik nadal pozostał trawniku/parkingu. I tak to trwało ładnych parę lat, niezadowolenie paru kierowców rosło i rosło.
   I wtedy sprawę we własne ręce postanowił wziąć dyrektor. Założył własną działalność, wynajął fachowców wprost z ulicy i zaczął kręcić lody. Chłopaki pełni entuzjazmu wzięli się za poszerzanie drogi. Oczywiście kosztem chodnika. O całe 0,5 metra. Zerwali płytki, wykopali krawężniki i poszli do domu. Tuż przed fajrantem pilny telefon żeby natychmiast zabezpieczyć teren robót, bo jak nie to... Groźba nie została zdefiniowana. Pojechaliśmy karnie zobaczyć jak to wygląda. Lekko zadanie nas przeraziło. Niby nie szeroki, ale jednak rów, na długości jakiś 60 metrów, trzema palikami jakie kazano nam zabrać, się nie zabezpieczy. Zabezpieczyliśmy za to żeliwną studzienkę zaworu gazowego który po przebudowie miał być umieszczony akurat na krawężniku. Niezbyt to zgodne z przepisami, ale widać ktoś miał taką fantazję. Oczywiście rów również zabezpieczyliśmy, z tym że nie natychmiast. Sprawę studzienki przekazaliśmy kierownikowi, sama studzienkę pozostawili przy PT i sprawę uznaliśmy za zakończoną. To był piątek. W poniedziałek firma wróciła do pracy, chłopaki ustawili krawężniki, ich szef wpadł z wizytą, zobaczył jak robią, i pogonił wszystkich w diabły. Krawężniki wprawdzie ustawili, ale o studzienkę nikt się nie upomniał, i od tamtej pory zawór tkwi w nieznanym miejscu zagrzebany gdzieś pod ziemią i betonem. Dyrektor raczej majątku na tym przedsięwzięciu nie zbił. Chociaż kto wie? Jeszcze jego firma, krawężniki wprawdzie ustawiła, nie zdążyła za to już ułożyć płytek ani uzupełnić nawierzchni poszerzonej drogi. My to zrobiliśmy. Być może te prace poszły na konto dyrektorskiej firmy? Bardzo możliwe.
  To jeszcze nie koniec dziejów tej drogi. W tym roku poważna już firma wzięła się za przebudowę. Chodnik zerwano, drogę zasypano, a całość założono polbrukiem. Ładnie to wygląda, z tym że  nasi inżynierowie Chybaki pokpili sprawę. W wyniku przebudowy, studzienki telekomunikacyjne które do tej pory znajdowały się na chodniku, są teraz na ulicy. Bo chodnik i ulica jest obecnie jednością.
I tak się składa że studzienki przeznaczone na chodniki i trawniki, są nieco słabszej konstrukcji niż te drogowe. Tak więc po dwóch miesiącach od oddania drogi do użytku, jedna ze studzienek już się pokruszyła, co jednak zostało już przez firmę telekomunikacyjną naprawione. Dwa dni po naprawie druga studzienka poczuła się zajeżdżona i od wczoraj czeka na naprawę.







wtorek, 9 sierpnia 2016

Która to drukarnia?


     Ostatnio nic nie piszę bo ponieważ i w ogóle. No, po prostu jest lato, jasno i odpowiedni czas żeby popracować twórczo przy dziennym świetle. Do tego szykuję się na Paprykarz 2016 chociaż marne szanse że zdążę. Tak wiec milczenie nie jest spowodowane znormalnieniem pracy i braku dziwnych zachowań czy pomysłów. Na tym polu dzieje się jak zwykle wiele.  Może przykład, nie najświeższy bo aż z czerwca.
  Od pilnej roboty oderwał nas telefon skierowujący do jeszcze pilniejszej. Trzeba było w mgnieniu oka odebrać druki z drukarni. A przy okazji padło niewinne pytanie, czy nie wiemy przypadkiem jakiej drukarni zlecili drukowanie. No, zatkało nas. Nie mogliśmy w tym temacie nic pomóc, więc gniewny głos kazał zapytać się kierownika. On wprawdzie tego typu zleceń nigdy nie zleca, nawet nie ma pojęcia o nich, ale nic to, idziemy się pytać.  Ten się wykazał. Podpowiedział że prawdopodobnie chodzi o drukarnię obok ODK. Tylko że ta drukarnia przeniosła się już ponad rok wcześniej. A co tam, mamy czas, pojeździmy sobie po mieście, drukarnie pozwiedzamy i dzień jakoś zleci, a da los, może wywiążemy się z zadania.
  Udało się! Znaleźliśmy i drukarnię i druki, i nawet kiedy kończyliśmy ich załadunek, ktoś bystrzejszy z biur wpadł na pomysł żeby zerknąć w pliki zamówień i radośnie poinformowano nas gdzie możemy znaleźć te pilnie potrzebne druki. Trochę to trwało, ale udało się. Dobrze że większość zatrudnionych w biurach jest po studiach, bo jakby siedzieli tam takie prostaki jak my...
  

niedziela, 8 maja 2016

Szlaban


   Ostatnio zrodził się pomysł ustawienia szlabanu zagradzającego wjazd na parking przy budynku. Pomysł przedni, jakby nie patrzeć, z tym że ten parking liczy 6 miejsc parkingowych. Na 42 mieszkania, 6 miejsc. Nikt tam obcy się nie wpycha gdyż tuż obok jest wielki parking ogólnie dostępny, z dogodnym polem do manewrowania, ale cóż, pomysł to pomysł, ktoś na niego wpadł i musi być zrealizowany. Przyjechała firma z głębi Polski, wybetonowała podstawy pod szlaban, na nas padło że mamy wraz z elektrykami doprowadzić kable do nich, bo szlaban, a jakże ma być sterowany pilotem. Nadzorujący całą imprezę ślusarz (no bo kto, jakiś inspektor czy kierownik?), wyjaśnił kierownikowi że potrzeba wykonać przekop przez drogę i kawałek chodnika. Z tego wywodu kierownik zapamiętał "kawałek chodnika". Dlatego kiedy pytałem się dzień przed pracami czy są gotowe ogłoszenia o zamknięciu drogi, usłyszałem że drogi nie będziemy ruszać, tylko kawałek chodnika:) I na tym opierał swoje wytyczne, polecając wykonać wykop do śniadania, i wziąć się za jakieś inne drobne roboty. To że tego dnia była straszna ulewa, wykop praktycznie na bieżąco wypełniał się wodą, wcale kierownika nie zniechęciły i kazał bez szmerania brać się do roboty. Zawaliliśmy plan. Wykop ukończyliśmy około 13, bo to jednak było trochę kopania, zrywania trelinki. W sumie co to jest niecałe 40 metrów w strugach deszczu i po kostki w wodzie. Byłoby mniej, gdyby do kierownika dotarło "przez drogę", a tak zmuszeni byliśmy robić przekop na krańcu parkingu. tak, nie dość że przez drogę, to jeszcze przez parking, a wszystko po to żeby nie zamknąć wyjazdu. Sprawa była jednak pilna, od ponad tygodnia czekamy kiedy wróci ekipa z głębi Polski żeby prace dokończyć.
  Teraz coś o sprawiedliwości i uczciwości oraz przyzwoitości. Mamy więc 6 stanowisk parkingowych, nie wiem ile samochodów mają lokatorzy, ale żeby nikt nie czuł się pokrzywdzony, za szlaban, oraz 6 pilotów do szlabanu zapłacą wszyscy lokatorzy. Zgodnie i kolektywnie.
 I jeszcze mała ciekawostka. Kiedy lat temu chyba 30, budowaliśmy ten parking, doczepił się miejscowy bardzo ważny pan. Bardzo ważny i poważny, tak przynajmniej o sobie myślał i starał się nas pouczać co i jak. Jaśko, jeden z większych zgrywusów, zapytał co wie o budowie lądowisk. Co?! Wykrzyknął zdumiony bardzo ważny pan. Jaśko wyjaśnił mu że to nie będzie parking, tylko lądowisko dla śmigłowca z pogotowia;) Uwierzył że przy bloku i pod drzewami będzie lądował śmigłowiec:-D Uwierzył do tego stopnia że nawet nam wyjaśnił genezę tego lądowiska. Chociaż zaczął skromnie - A tak, racja, zapomniałem, widziałem przecież plany w Urzędzie:)

wtorek, 19 kwietnia 2016

Belweder II


    Otóż stało się, wróciliśmy na Belweder. Sprawa jest, właściwie to była, nagląca, w garażu planowano wyłożyć polbruk i to już w maju, najdalej w czerwcu. Wróciliśmy 1 kwietnia. Tak, z początku myślałem ze to niezbyt wyrafinowany żart, ale okazało się że jednak nie. Cóż, mus to mus, karnie wzięliśmy się do roboty. Tylko że - była to zaplanowana amatorszczyzna i fucha w pełnym znaczeniu tego pojęcia. Zaplanowana odgórnie. Po pierwsze został wybrany beton raczej średnio nadający się do zacierania, po drugie w chwili pierwszego wylewania dyro wpadł na pomysł żeby wykonać zbrojenie. Zbrojenie łat, podczas gdy wielkie powierzchnie doskonale się bez tego do tej pory obywały. Zgodnie udaliśmy że tematu nie było, jakieś zakłócenia na łączach czy coś w tym stylu i zbrojenie sobie darowaliśmy. Możliwe że był to pomysł jednego z naszych inspektorów Chybaka. "Chybaka" dlatego że zwykle na pytanie dyrektora dotyczące jakiegoś rozwiązania czy norm, odpowiadają "Chyba, muszę sprawdzić". Niezależnie, jeżeli chcieli uczynić podłoże elastycznym, czy też odporniejszym na ścieranie, wypadałoby zastosować zbrojenie rozproszone a nie jak sobie umyślili stałe, z gotowych siatek i do tego spawanych. No cóż, Chybaki tak już mają, ze czego nie wiedzą to wymyślą. Fuszerka zaplanowana odgórnie, polegała również na tym że mieliśmy wypełniać ubytki nie jednym ciągiem, ale wedle fantazji kierownika. Najpierw wjazd, co było O.K., następnie bardzo odległe od wjazdu stanowisko postojowe, potem jeszcze inne i jakieś kolejne... Skoczek na szachownicy by się pogubił. Żeby było już całkiem spartolone, chłopaki (ja akurat urwałem się na tygodniowy urlop) równali do...sąsiadujących ubytków. Tak więc gdyby przyszło nam uzupełniać przestrzenie między stanowiskami, a tymi obszarami wykonanymi lata temu, wyszła by, jakby to powiedzieć... powierzchnia morza lekko wzburzona. Napisałem "gdyby". No własnie, ta faza nie nastąpi. Po wylaniu betonem czterech stanowisk, kiedy dzisiaj stary "beton" był już skuty, pojawiła się dyrektor i zakomunikował że kończymy prace. Polbruk nie będzie kładziony za miesiąc czy dwa, ale za parę dni. Ciężko było to powiedzieć z rana?








wtorek, 1 marca 2016

Nad operatywność :)


   To ja może dalej o naszej słodkiej pani administratorce B.
   Wyobraźmy sobie że mamy październik 2013 roku. Jego koniec, a dokładniej 29 październik. Przychodzi pani B. w nie najlepszym humorze. I z miejsca rzuca polecenie żeby szykować worki bo opróżniamy pewna suszarnię. Jest taka sytuacja że suszarnie zwykle stoją puste, a właściwie to zamiast do suszenia prania, służą jako składy wszystkiego dla wszystkich. Gdzieś przecież trzeba chwilowo zbędne przedmioty przechowywać. Tak więc jedziemy na miejsce, a tam zastajemy informację podpisaną przez panią B. że suszarnie należy opróżnić do 4 listopada, bo po tym terminie zostanie ona opróżniona. Zwracamy więc administratorce uwagę na tą rozbieżność między ogłoszeniem a stanem faktycznym. W sumie to prawie tydzień różnicy. Z marsową miną, łypiąc okiem znad książki odpowiedziała słowami niedającymi się do powtórzenia. W każdym razie niezbyt pochlebnie się o tej pani wyrażała, bo o dziwo okazało się ze ustaliła kto zajmuje tą suszarnię. Poddała w wątpliwość jej prowadzenie się oraz jej pochodzenie. Nastraszeni tą straszną osobą, z ociąganiem i  niepewnością wróciliśmy do pracy. Cały czas baliśmy się że ta straszna baba nagle się pojawi i cała jej, w sumie uzasadniona złość, skupi się na nas.
  Błąd. Pojawiła się, owszem, ale okazała się całkiem sympatyczną dziewczyną, prowadzącą szkołę językową. W suszarni trzymała materiały do nauki angielskiego i troszkę własnych szpargałów. Niestety, większość już zdążyliśmy wywieść, ale to co zostało załadowane na kolejny kurs, w całości wniosłem z powrotem do suszarni. Okazało się że ta pani od rana była w zarządzie i załatwiała oficjalne wynajęcie pomieszczenia. Co tez się jej udało. Wyszło na to że w sumie działaliśmy po za prawem. A pani B. miała wielkie szczęście że ta pani nie narobiła jej przykrości, do czego miała pełne prawo.
   Jednak nasza administratorka nie zawsze jest taka stanowcza. Jeszcze w grudniu majstrowie od dźwigów, wnosili pretensje że jakiś osobnik składuje różne graty przed wejściem do maszynowni windy, przez co mają dostęp do niej co najmniej utrudniony jeżeli nie niemożliwy. No i zaczęło się kluczenia. Dzięki uprzejmości lokatorów, szybko udało się ustalić czyje to graty, ale co dalej? Najpierw włożyła mu do skrzynki pisemko że ma iść z gratami won. Po jakimś czasie zostałem wysłany żeby zobaczyć czy gość się posłuchał wezwania. Nie posłuchał. No i zgryz, co dalej? po tygodniu zostałem wysłany żeby opisać co tam właściwie on składuje. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Opisałem jej. Więc dostałem do rozwiązania zagadkę, co z tym fantem zrobić. Dziwne zadanie. Ze zdziwieniem odpowiedziałem że powinna wysłać do niego list, co też zrobiła wcześniej, ale ja o tym nie miałem pojęcia. Okazało się że zamiast wysłać to pismo listem poleconym, wrzuciła go ot, tak sobie prosto do skrzynki. Nie wiem co stało na przeszkodzie żeby manewr powtórzyć, lub jak to bywa w innych przypadkach, wywiesić jedynie kartkę z informacja kiedy przedmioty zostaną przez nas usunięte. Byłem tam wysyłany jeszcze kilka razy, parę razy dla lustracji gratów, parę razy żeby sprawdzić czy lokator jest w mieszkaniu. I na tym się operacja na ta chwile zakończyła.







czwartek, 18 lutego 2016

Operatywność


   Sprzedała firma mieszkanie. Wraz z mieszkaniem należy się nowemu lokatorowi komórka w piwnicy. jasne i oczywiste. Ale wcale nie proste do zrealizowania. Znaczy się, sprzedać łatwo, mieszkanie które nabył wskazać również łatwo, ale pozostaje problem komórki. Administratorka B. zwyczajnie sprawę olała. I to dwukrotnie. Pierwszy raz kiedy eksmitowano wcześniejszego lokatora. Opróżniła, a właściwie zleciła opróżnienie samego lokalu, zapominając, i nawet nie zaprzątając sobie głowy taką błahostką jak piwnica. Czyli norma w obecnych czasach. Pech chciał że ktoś tą kawalerkę kupił, ktoś na tyle bezczelny że śmiał upomnieć się również o komórkę. I co robić? Z początku o sprawie nic nie wiedziałem, aż wreszcie z samego rana zatrzymuje mnie administratorka B. i zleca arcyważne zadanie. Odszukać wolną komórkę. Zadanie w sumie banalne, o ile są one opisane numerami mieszkań. O dziwo były opisane. Na 20 mieszkań znalazłem 22 komórki, a wiec jest lekka nadwyżka, Z czego dwie komórki mają podwójne oznaczenia, i dwie to samo. Szukamy więc lokatorów. Oczywiście nie dzwoniąc domofonem, bo zwykle nikt się nie odzywa tylko zaraz drzwi otwiera, tylko odwiedzając ich osobiście. Cóż, nikogo nie zastaliśmy. Administratorka załamana, zamiast własne cztery litery ruszyć, tylko łka, książkę czyta i złorzeczy roszczeniowemu lokatorowi. podobno od miesiąca już się o swoją własność upomina bezczelny.
  Następnego dnia znowu wzywa przed swe zasmucone oblicze i rzecze iż dzisiaj musimy ta piwnicę znaleźć. No cóż, co można innego zrobić ponad to co już zrobiliśmy? Przeszliśmy się jeszcze raz po mieszkaniach, oczywiście nikogo nie zastając i wróciliśmy z meldunkiem. I zadano nam osobliwie brzmiące pytanie - Jak można skontaktować się z tymi lokatorami jeżeli nie można ich zastać w mieszkaniach? Pytanie o tyle dziwne, że w administracji mają numery telefonów do większości lokatorów, a jeżeli nie mają, to mają ich adresy, i koperty firmowe, i papier firmowy, i możliwość wysłania listu jako poleconego, lub zwyczajnie wrzucić list do skrzynki. okazuje się że akurat do tych lokatorów nie ma numerów kontaktowych. Więc pada kolejne pytanie z wyżyn krzesła, a dobiegające znad niezwykle zajmującej lektury której płacząca administratorka ani na moment nie porzuciła - nie znacie ich numerów ani nikogo kto je zna?
   Dziękuję za uwagę:)





czwartek, 21 stycznia 2016

Gabaryty


  Kiedyś, jeszcze nie tak dawno, przed wprowadzeniem ustawy 'śmieciowej" wykonywaliśmy samodzielnie wywózki gabarytów. Najpierw odbywało się to w zależności od potrzeb, jednak potrzeby rosły i rosły... Aż wreszcie doszło do tego że wywózki odpadów wielkogabarytowych wykonywaliśmy co dwa tygodnie, a niedługo później co tydzień.  Po jakimś czasie doszedł pomysł żeby uczynić nasze zasoby czystymi i schludnymi na łyk-end, więc administracja zredagowała pismo rozmieszczone we wszystkich budynkach informujące że gabaryty będą wywożone w poniedziałki. Wydawało im się że wszyscy swoje tapczany, fotele , telewizory, lodówki i inne dobre, a już zbędne przedmioty, będą trzymali w mieszkaniach lub na korytarzach, a w poniedziałek, zanim wyjdą do pracy, wszystko cichutko wystawią przed bloki. No cóż, na fantazje nie ma mocnych, pomysł nie znalazł uznania  ani zrozumienia wśród lokatorów, więc podczas spaceru w dni wolne można było podziwiać sterty przeróżnych niechcianych sprzętów. Przyznaję że niemal od początku byłem niechętny udziałowi w tych akcjach "Błysk", a to z tego powodu że dosyć często sam w nich uczestniczyłem. Ale tylko ja sam. Inni nie mając partnera, siedzieli i czekali aż znajdzie się ktoś do pomocy. Zwykle czekali na mnie. Na szczęście już mam to za sobą.
  Po jakimś czasie wypracowaliśmy trasę którą objeżdżaliśmy nasze zasoby, jednak administratorzy nieświadomi tego co robimy, często podawali nam karteczki z adresami gdzie po drodze do pracy widzieli jakiś fotelik, czy choinkę. Zdaje się że przez te wszystkie lata nie dotarło do nich że docieramy wszędzie. Taki objazd trwał zwykle dwa dni, więc jak widać nie było tego mało. Ktoś jednak kiedyś wymyślił sobie że jesteśmy zbyt mało efektywni i nakazał administratorom wytyczyć nam optymalną trasę, ze szczególnym uwzględnieniem budynków szczególnej troski. Nie wiem, naprawdę nie wiem dlaczego pewne budynki miały być wyróżnione. No ale były i już. Posłuszni, jeździliśmy z jednego krańca miasta na drugi, przejeżdżając obok stert gabarytów, czasami wielokrotnie. Dzięki tej małej racjonalizacji, wywózka trwała zaledwie trzy dni.










środa, 20 stycznia 2016

Lodowisko


  Przypruszyła druga porcja śniegu, przykrywając ten nieco zszarzały który leży od soboty, i chociaż mrozu, takiego uczciwego nie widać, przypomniała mi się historia pewnego lodowiska. Nie byle jakiego, tylko wykonanego przeze mnie i osobiście. Jednocześnie było to najkrócej istniejące lodowisko, jeżeli ktoś zna jakieś mające byt krótszy od pół godziny, proszę wiadomość.
  Było to tak. Zima była dosyć śnieżna, chwilami nawet mroźna. ferie dzieciom się prawie skończyły. Właściwie do końca ferii zimowych pozostało pięć dni, kiedy dyrekcja postanowiła zrobić dzieciom prezent w postaci lodowiska. I ja zostałem głównym, a jedynym wykonawcą. Szczerze mówiąc to lodowisko miało wielu ojców, ale jakoś na koniec nikt się do tego nie chciał przyznać.
  Z samego rana, wezwany przed oblicze kierownika, dostałem polecenie wykonania ze śniegu obramowania przyszłego lodowiska. I to jak najszybciej, w miarę możności na jutro, ponieważ podobno dyrektor w południe miał się nim pochwalić przed kamerami. Nie wiem czy się pochwalił, dosyć że zadanie skończyłem grubo po godzinie 13. Zrywałem śnieg z tafli boiska, ubijałem, chociaż było to prawie niewykonalne ponieważ śnieg był zmarznięty, Jednak robiłem co mogłem, uczciwie i z zaangażowaniem. Właściwie miało nas być dwóch, i tylu było na zleceniu, z tym że znany już Czesio był w trakcie ośmiomiesięcznego cugu i przesiadywał w tym czasie w różnych piwiarniach.
Skończyłem, przyszła pora na lanie wody. Wyciągam szlauch... "Schowaj to, woda jest zbyt droga!" To odezwał się również już czytelnikom znany Społeczny Prezes Kubuś. Dzielny ten młody człowiek zawsze dba o oszczędności dla firmy. Chyba że to akurat on miałby oszczędzać, wtedy uważa że koszty n ie grają roli. Tak więc w trosce o finanse, wraz z kierownikiem wymyślił skąd wziąć (wiem, po lewacku napisałem według pani Berger bis) wodę, i to darmową. Parę tygodni wcześniej pękła rura z ciepłą wodą i do tej pory spoczywała w kanale. Pomimo zimy wcale nie ostygła. Raz że była gorąca, dwa że wciąż ją podgrzewały rury z ciepłą wodą oraz centralnego ogrzewania. Tą więc wodę, przy pomocy pompy miałem przelać na przyszłe lodowisko. Słaby bylem z fizyki w szkole, ale wydawało mi się że nie jest to zbyt rozsądne i nawet nieśmiało oponowałem, ale autorytet kierownika i Kubusia zwyciężyły. Woda się lała, nawet dosyć obficie, śnieg się pod jej wpływem topił błyskawicznie, i to nie tylko ten który pozostał na tafli boiska. Ten który miał wodę utrzymać również. Okazało się że jednak udało mi się dosyć skutecznie śnieg ubić, bo woda nie sączyła przez niego, jednak zamiast tego stopiła całą moją pracę.
  Dosyć długo się musiałem tłumaczyć dlaczego nie potrafię nawet wody wylać na lodowisko.












wtorek, 19 stycznia 2016

Wieczna powódź


   Było o suszy, kolej na coś przeciwnego.  Pewnego razu w piwnicy jednego z wieżowców, pojawiła się woda. Właściwie to nic niezwykłego, bywają zalania po awarii, sieci wodociągowej lub kanalizacyjnej czy z powodu nadmiernych opadów deszczu. tym razem jednak nic takiego nie miało miejsca. Było sucho i bezawaryjnie. Skąd ta woda? Nie zaprzątałem sobie tym głowy i grzecznie poszedłem walczyć z zalaniem. Walka ta była w sumie prosta. Pompa, szlauch i to wszystko. Na finał miałem przygotowane szczotkę i szuflę. Do finału jednak nie doszło. Po pierwsze wody było zbyt wiele jak na możliwości mojego sprzętu, po drugie wody wciąż przybywało.  Tak więc pierwszy dzień zakończył się bez sukcesu. Drugiego dnia pracy nie dokończyłem, tylko zacząłem od nowa, bo poziom wody wrócił do stanu wyjściowego. Zaczęło mi się to nie podobać. Zgłosiłem to kierownikowi. Zareagował już na trzeci dzień, a i to chyba tylko z powodu interwencji lokatorów. Dostałem więc do pomocy ludzia wraz z drugą pompką. Nie szło to o wiele szybciej, ale jednak szło. Nawet udawało nam się doprowadzić do tego że pod fajrant nie było wody więcej niż na grubość podeszwy. Co z tego kiedy z rana wszystko zaczynało się od nowa. I trwało to prawie dwa letnie miesiące. Zainteresowała się sprawą nawet dyrekcja. I zaczęła się zastanawiać skąd ta woda. W swojej desperacji nawet mnie zapytano o zdanie. Cóż ja mogłem odpowiedzieć? Zgodnie z prawdą oraz dostępną mi wiedzą powiedziałem że z połączenia dwóch atomów wodoru i jednego atomu tlenu.  Dziwne jest to, że nikt na nic lepszego nie wpadł. Inna sprawa że nikt się nie pofatygował żeby obejrzeć schemat ciągów wodnych, bo możliwe że stamtąd woda przesiąkała. Jednak prostsze były zgadywanki. Może opadowa? Od dłuższego czasu nie padało. Może z sieci? Ubytków wody nie stwierdzono. Wreszcie, zamiast skomplikowanej i kosztownej operacji oddania próbki wody do analizy (całe 50 złotych) postanowiono wezwać różdżkarza:) Nie wiem co stwierdził, ale osobiście oczekiwałem wizyty jakiegoś duszpasterza, bo wiadomo że cuda z wodą najlepiej im wychodzą. Kiedy poświęcono nowo wybudowany budynek przyrodoleczniczy, z kranów popłynęła solanka. istny cud. Jakoś tak wyszło że pewnego razu idziemy dalej zmagać się z wodą niewiadomego pochodzenia, a tutaj niespodzianka. Wody nie ma! Jak to się stało, nie wiadomo, ale dyrekcja jest przekonana że to jej działania przyniosły taki skutek. Tylko nie bardzo potrafię sobie wyobrazić na czym te działania polegały.









wtorek, 12 stycznia 2016

Susza

 
   Lat temu...ileś tam, nie mam głowy do kalendarza, nastała straszliwa ponoć susza. Susza do tego stopnia że były apele o oszczędzanie wody, nie podlewanie ogródków i takie tam. Las to nie ogródek, każdy przyzna. Po za tym bardzo wrażliwy i podatny na zmiany pogodowe, zwłaszcza tak niekorzystne jak susza.  Las to może nie jest dobre określenie. Pas drzew, głównie sosen, między budynkami osiedla a drogą.  Zatroskali się jego losem lokatorzy, podobno dwaj. Mąż i żona. Administracja na tak palące potrzeby nie mogła pozostać obojętna, zwłaszcza że lokatorzy interweniowali u samego dyrektora.
  Stało się więc tak, że przez tydzień czasu, "las" był podlewany. I to bynajmniej nie małe drzewka, wątłe sadzonki, tylko sosny sięgające siódmego piętra. Właściwie to nie tylko las, ale i ogródki, ale to już przez lokatorów i to nie podczas ulewy słonecznych promieni, ale w strugach deszczu. Własnie podczas tej suszy, nadeszły dwa deszczowe dni, i wtedy opiekunowie ogródków pod blokami, stojąc pod parasolem i po kostki w wodzie dzielnie zraszali swoje ukochane roślinki.


czwartek, 7 stycznia 2016

(Nie)Przejęcie


   Kiedy przeprowadzaliśmy zakład, my dostaliśmy malutki garaż, taki ponad połowę mniejszy od poprzednio zajmowanego. Po za tym dyspozytorzy nie chcąc wychodzić za potrzebą do toalety na zewnątrz (na dymka wychodzą chętnie), zażądali i dostali nową toaletę kosztem naszego małego warsztatu. I tak z niej nie korzystają, ale na swoim postawili. Mieliśmy za to otrzymać drugi garaż, sąsiadujący z naszym. Właściciel otrzymał wypowiedzenie najmu, garaż w innej lokalizacji. I wszystko pozostało po staremu. Tak więc my siedzimy w małej norce, gość garażu nie opuścił i chyba nie ma mocnych żeby go z niego usunąć. Tyle że w cenie jednego, użytkuje dwa garaże. Oczywiście po otrzymaniu wypowiedzenia najmu przestał dostawać rachunki. Sytuacja trwa od marca i pewnie tak już pozostanie.

środa, 6 stycznia 2016

Dzieci specjalnej troski


  Tytuł mocno mylący, za co przepraszam. Dzieci, nawet najbardziej nierozgarnięte, a także z różnego rodzaju upośledzeniami, radzą sobie znacznie lepiej niż bohaterowie tego posta - kierowcy.
  Mamy kilka parkingów wywalczonych spod niepodzielnej władzy taksówkarzy, parkingi zamykane szlabanami, monitorowane, z wyznaczonymi stanowiskami, oczywiście oznakowanymi. Podwójnie. Numer stanowiska jest wymalowany na ziemi, oraz na tabliczce. To jednak jest mylące dla wielu kierowców więc żeby swojego, wykupionego zresztą stanowiska nie mylić, muszą mieć obok numeru, wypisaną swoją rejestrację. Numery rejestracyjne jednak w przeciwieństwie do numeru stanowiska nie są wieczne, jednak łatwiejsze do zapamiętania. Jak wspomniałem nie są wieczne, chociaż wielu na długo wystarczają, jednak nie wszystkim. Zmiany tych numerów zdarzają się dosyć często, i pomimo ich podobno niewielkiej ceny jednak wpływają na koszty ponoszone przez budynki przy których się znajdują. Zdarzają się i takie przypadki że numer zmieniamy bez zmiany rejestracji. Kiedyś jeden pan z drugim panem, tuż po oznakowaniu ich stanowisk, postanowili się nimi zamienić. Co to jest dla takiej potężnej firmy, zwłaszcza że i tak idzie w koszty lokatorów. Oczekiwanie na wykonanie takiego numeru rejestracyjnego to średnio dwa tygodnie. I tutaj zdarzył się wypadek który mnie nawet rozbawił. Tydzień po zamianie stanowisk,dostałem polecenie kolejnej zmiany numeru, ponieważ jeden z tych panów kupił nowy samochód. To znaczy kupił go wcześniej, zgłosił konieczność wymiany numeru żeby wiedział gdzie parkować, ale administracja wydanego wcześniej zlecenia nie anulowała.
  Takie problemy z odnalezieniem swojego miejsca, mają również kierowcy którzy mają wykupione stanowiska parkingowe po za ogrodzonymi parkingami, i zabezpieczonymi blokadami. Zaciekawiony, raz zapytałem takiego nierozgarniętego na co numer rejestracyjny na tabliczce. I faktycznie, raz to łatwiej mu odnaleźć swoje miejsce ukryte pomiędzy dwoma innymi, a dwa, boi się że ktoś, pomimo zamkniętej blokady, stanie na jego miejscu.
  Nie są to jedyne problemy z jakimi zmagają się kierowcy. Posiadacze garaży strasznie byli oburzeni że na teren garaży (na peryferiach miasta) wjeżdża każdy kto chce. Po zainstalowaniu bramy, podnieśli krzyk że to jest niedopuszczalne iż w czasie deszczu żeby bramę otworzyć, muszą wysiąść z samochodu i moknąć. No cóż, otwierając garaż również mokną, ale chyba to aż tak im nie doskwiera. Nie mokną też wracając podczas deszczu z garażu rowerem.
 








wtorek, 5 stycznia 2016

Plac zabaw czy parking?

 
   Parę lat temu, biorąc pod uwagę swój wiek to nie było tak dawno:), dostałem zadanie które mnie przerosło i się z niego nie wywiązałem.
   Niegdyś, w niesłusznych podobno czasach, przy każdym bloku znajdował się większy bądź mniejszy, ale zawsze, plac zabaw. Rodzice mogli więc spokojnie dzieci obserwować przez okno. Czasy się zmieniły, teraz na lace zabaw, większe, za to malowniczo zdewastowane, trzeba dziecko prowadzać daleko. Mniejsza z tym, W czasach, a właściwie pod koniec czasu przyblokowych palców zabaw otrzymałem takie oto zadanie: pomalujesz na placu zabaw stanowiska parkingowe, tak żeby były oczywiste dla każdego kierowcy, a jednocześnie żeby nie było widać że to już jest parking. Bo ten plac zabaw, kiedyś całkowicie wyłożony płytkami chodnikowymi, w tym czasie był już "poprawiony". Płytki z okolic urządzeń zabawowych były usunięte, postawiono obrzeża... Kiedyś dziecko jak spadło czy się potknęło, otarło sobie kawałek skórki, uroniło parę łez i po sprawie. Po uczynieniu placu zabaw bezpieczniejszym, pojawiło się kilka...naście wypadków poważniejszych  wypadków spowodowanych  urazami na krawędziach obrzeży. Tak więc sobie wszedłem na drugie piętro budynku dla dobrego rozeznania sytuacji, czacha się rozgrzała mi od myślenia, tak że aż weszki zaczęły częściej i wyżej podskakiwać, jednak nie potrafiłem rozwiązać tej zagadki. Poddałem się po paru minutach. 

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Planowanie wsteczne


   Niewiele lat temu wymieniono w moim budynku rury stalowe na plastykowe. No i fajnie, zamiast rdzy delektujemy się glonami, podobno to zdrowsze. Tym razem jednak całą instalację położono na zewnątrz lokali, na korytarzach, co zresztą jest słuszne, praktyczne i w przyszłości wygodne.
  W zeszłym roku, zgodnie z planem, rury, podatne na działania palaczy (położony na rurze papieros szybko wypala w niej dziurę), a także szpecące zagracone czym się tylko da korytarze, zabudowano. Płytami kartonowo-gipsowymi. Było z tym trochę zamieszania, i naturalnie planowego opóźnienia w pracach, bo to ludzie z łapanki tutaj pracowali. Chyba z łapanki. Kiedyś wracając z pracy zostałem przez dwóch nowo wyłapanych, zapytany które z tych różnych worków z różnymi zaprawami jest gładzią:) Najlepiej z nich wszystkich spisywali Ukraińcy, w tym dezerter, który uznał że nie czuje potrzeby walki z Rosją w imieniu obcego mu w gruncie rządu. Ale ja nie o tym.
  Osobiście również miałem udział w tej całej akcji. jednego razu zostałem przydzielony do hydraulika i razem mieliśmy wykonać, tuż obok istniejących już rur, dodatkowe otwory. tak na wszelki wypadek, jakby kiedyś chciano tam pociągnąć jakąkolwiek inną instalację. Przyjeżdżamy na miejsce, i tutaj zaczynają się schody. Po pierwsze, hydraulik, przewodniczący związków, jako przykładny pracownik skory do krytyki przełożonych za ich plecami, nakazał mi zaopiekować się sprzętem, sam zaś pilnie udał się na fuchę. Ja w miedzy czasie wdałem się w rozmowę i tak miło  mi czas zleciał. Pojawił się wreszcie mój drogi hydraulik. Jednak okazało się że nie wie jakie, ile i gdzie mamy wykonać te otwory. Nie rozumiem dlaczego tak się niektórzy boją przełożonych, że nawet nie zapytają się o szczegóły tego co mają właściwie zrobić.  Jednak się odważył i dzwoni do kierownika, który obieca że za chwilę przyjedzie.  Po godzinie zaczynam namawiać do wiercenia otworów według wytycznych zasłyszanych poprzedniego dnia przez pracujących tutaj akurat elektryków. Dał się namówić. Były oczywiście pewne problemy, ale tylko do połowy budynku. Ponieważ u nas planuje się z dużym opóźnieniem, część ścian była już zakryta płytami, przy części dopiero postawiono stelaże. Dobrze że jeszcze nie były pomalowane.
  Tak więc sobie borujemy, z piątra na piętro, niszczymy prace innych, kiedy w okolicach południa zjawia się kierownik. Chwali za pracę, ale dla pewności czy to ma być tak przyśle nam inspektora O. który to dokładnie ustalał z dyrektorem. Nie czekając na wizytę brniemy z robotą dalej. Kiedy zostało nam jedno piętro, już około 14, pojawił się inspektor. Obejrzał, mruknął że chyba dobrze, ale powiedział że pójdzie się zapytać kierownika:))
  W sumie nic takiego. Ja jednak zastanawiam się na co to robiliśmy. Na przeciwnej ścianie znajduje się już takiż otwór po usuniętym suchym pionie. Wystarczyło przedłużyć zabudowę o 20 centymetrów, tak jak na tej ścianie przy której my się przekuwaliśmy. A tak zieje nikomu nie potrzebny otwór w podłodze.