środa, 30 grudnia 2015

Szczur


   Co sobie pomyślicie widząc w piwnicy martwego szczura, tydzień po wyłożeniu trutki? Bo ja po pierwsze że jednak szczury są, wbrew zapewnieniom tych którzy nadal trzymają w piwnicy paszę dla koni. Po drugie że trutka jest skuteczna.
  Zgoła inny tok rozumowania podjęła administracja, Właściwie to wspominany już administrator A. Wprawdzie to nie jego rejon, ale bardzo się przejął zdjęciem tegoż gryzonia, umieszczonym w internecie. Jego reakcja była zgoła ciekawa, zaprawiona dużą dawką paniki. Po pierwsze wszyscy się o tym fakcie musieli dowiedzieć od niego osobiście, kierownik nawet wielokrotnie. Następnie, po poinformowaniu wszystkich że w internecie znalazło się zdjęcie szczura, poinformował że jeżeli znajduje się w piwnicy martwe szczury, a więc one są, należy wnioskować ze trutka jest nieskuteczna i należy wyłożyć świeżą porcję. Według niego trutka powinna spowodować wyprowadzenie się szkodników. Tak więc wzywał speca od deratyzacji. Wielokrotnie. Podczas mojego niespełna 20 minutowego pobytu w administracji, wykonał do niego około pięciu telefonów, dopytując się czy już zadanie wykonał. Do godziny 7.30 rano.
  Zrobił wszystko co tylko można żeby obciążyć budynek (nie administrowany przez niego) dodatkowymi, zbędnymi kosztami. Zapomniał tylko o jednym. O usunięciu truchła. Tytułowy, nieszczęsny gryzoń, straszył lokatorów jeszcze przez parę dni.

wtorek, 22 grudnia 2015

Świątecznie



  W tym dniu, kiedy wypatrujemy na jasnym od świateł Galerii i miejskich choinek made in China pierwszej gwiazdki, kochani moi czytelnicy, czytelniczki, znajomi i jeszcze nieznajomi, koleżanki i koledzy, dziewczyny, chłopcy, kobiety i mężczyźni, inne płcie, wierzący i niewierzący, blogerki i blogowicze, przyjaciółki, przyjaciele, oraz nawet wy, z niemoralnie brzmiącej partii. W dniu tym, tak uroczystym, kiedy spotykamy się przy wspólnym stole kochani moi czytelnicy, czytelniczki, znajomi i jeszcze nieznajomi, koleżanki i koledzy, dziewczyny, chłopcy, kobiety i mężczyźni, inne płcie, wierzący i niewierzący,blogerki i blogowicze, przyjaciółki, przyjaciele, oraz nawet wy, z niemoralnie brzmiącej partii. Kiedy dzielimy się życzeniami i zerkamy pod choinkę starając się zgadując czy ten największy prezent jest dla nas kochani moi czytelnicy, czytelniczki, znajomi i jeszcze nieznajomi, koleżanki i koledzy, dziewczyny, chłopcy, kobiety i mężczyźni, inne płcie, blogerki i blogowicze, przyjaciółki, przyjaciele oraz nawet wy, z niemoralnie brzmiącej partii.  Pod błyszczącą hen wysoko, niedostrzegalną przez chmury Gwiazdą Betlejemską, uroczyście racząc się barszczem z uszkami kochani moi czytelnicy, czytelniczki, znajomi i jeszcze nieznajomi, koleżanki i koledzy, dziewczyny, chłopcy, kobiety i mężczyźni, inne płcie, wierzący i niewierzący, blogerki i blogowicze, przyjaciółki, przyjaciele oraz nawet wy, z niemoralnie brzmiącej partii. Słowem wszyscy, nie tylko w tym dniu, proszę KOCHAJCIE SIĘ. I wszystkich bliźnich też:)


poniedziałek, 21 grudnia 2015

Belweder

   Nie, nie chodzi o ten Belweder chodzi.  Mamy w naszym mieście, budowany jeszcze podczas Stanu Wojennego, przepiękny budynek. Musi być piękny, ponieważ sami najlepsi inżynierowie wszelkich specjalności projektowali i budowali go dla siebie. Tak więc nie ma wyjścia, musi być piękny.Sami zaprojektowali, wybudowali i w nim zamieszkali. A mieszkają tam ludzie życzliwi "(po co k.... te drzwi otwierasz, drzwi są po to by były zamknięte"), szczerzy ("jak już tutaj jesteś, posprzątaj moje stanowisko w garażu"), hojni ("pomaluje mi pan barierki na balkonie, jakąś farbę pewnie pan znajdzie. Jak dobrze wyjdzie postawię dobrą kawę"), ale i kapryśni. A to nie mają gdzie schować drewna do kominka (tak, budynek wielorodzinny, w każdym mieszkaniu kominek), a to woda z dachu nie chce spływać, tylko na korytarz lub do mieszkań, a to garaż stoi w wodzie. Jak widać z tym projektowanie, chociaż dla siebie, nie za bardzo się spisali. Ale o czym to ja chciałem? O tym garażu chciałem napomknąć.
  Stoi w wodzie po każdych opadach deszczu, z tego powodu że inżynierowie, inspektorzy i inni kierownicy zaplanowali i wykonali w ciekawy sposób odprowadzania wody. Po pierwsze, połączyli instalację deszczowa z kanalizacyjną, po drugie, jakimś cudem woda z garażu według planów ma płynąć pod górę. Ot, tak widocznie ręka na desce kreślarskiej drgnęła i tak wyszło. Z tym zrobić się nic nie da, ale mieszkańcy, broniąc się przed zarzutami niekompetencji, stwierdzili iż woda stoi z powodu fatalnego stanu posadzki. Tak, ta posadzka:) Pamiętam sposób jej wykonania:) Gruszki z betonem jeździły na budowę nowego kościoła, a na budowie Belwederu tylko się płukały z resztek. Takie wykonanie nie gwarantuje trwałości, jednak wytrzymało to ponad 20 lat. No dobrze, prawie wytrzymało, a i to nie we wszystkich miejscach.  W większości został się tylko sam piasek. I tutaj wkraczamy my.
  Plan był taki, usuwamy nietrwałe podłoże, wylewamy nowe, dziękujemy za udostępnienie garażu do prac, i koniec. Za chwilę jednak przyszła modyfikacja planu. Usuwamy tylko miejsca najbardziej zniszczone, wprzód prosząc właścicieli błyszczących autek o zezwolenie na wykonanie prac. Przyznam że troszkę tam nieśmiało protestowaliśmy, bo takie łatanie nie jest prawdziwym remontem. Było z tym trochę zachodu, bo każdy chciał mieć garaż wyremontowany, ale nikt nie chciał nas tam widzieć. Ostatecznie, po ponad miesiącu prac, zadanie wykonaliśmy. Opieprz za kurzenie otrzymaliśmy, oraz podwyżkę do czynszu. Okazało się że prawo własności, prawem własności, odrębność odrębnością, ale szlachetni ludzie nie zgodzili się kosztów remontu ponosić osobiście, więc prezes, dobra dusza, obciążył kosztami wszystkich bez wyjątku. Takie hokus-pokus jest bardzo proste jeżeli bardzo się tego chce.
  Teraz pojawił się plan, żeby wykonać łatanie, nieruszanych do tej pory fragmentów posadzki. Nasze uwagi że utrzymanie jakiegokolwiek poziomu jest niemożliwe i tylko kompleksowy remont da jakikolwiek skutek, powodują szeroki uśmiech z wydźwiękiem politowania dla sugestii fizoli. Zobaczymy jak to się skończy.












czwartek, 17 grudnia 2015

Ławeczka

   Niby nic szczególnego, dwie-trzy deski jako siedzisko, czasami jedna-dwie służące za oparcie. Pospolity element małej architektury, pozwalający spocząć podczas spaceru lub odpocząć po uciążliwych zakupach czy zwyczajnie służąc za wygodne miejsce sypialne dla wolnych ludzi;) Niby nic, opatrzone, prawie niezauważalne ławeczki, a czasami ich historie są zdumiewające.
 Bywają takie które przestawiamy do czterech razy w ciągu tygodnia, w zależności tego komu akurat pasuje jej lokalizacja, była i taka którą naprawialiśmy odkopując ją wcześniej spod śniegu. Akurat tak się złożyło że ktoś sobie o niej przypomniał w środku zimy. Naprawialiśmy, ale nie naprawili. Przy zrywaniu połamanych desek. betonowe nogi ławki całkowicie się pokruszyły. Ale tytułowa ławeczka ma bogatą, chociaż niezwykle krótką historię.
   A było to tak. Najpierw mieliśmy ustawić ławkę, całkowicie nową, taką śliczną i delikatną o żeliwnej konstrukcji. Deski były oczywiście naturalne, drewniane. Ustawiliśmy ją w miejscu nieodpowiednim. Administrator A. nie chciał miejsca wskazać, tylko mgliście wyjaśniał, nawet nie wspomagając się rysunkiem. Domyślić się jej lokalizacji nie potrafiliśmy. Niby adres się zgadzał, ale opis miejsca już nie. Bo tam ani nie było naszego parkingu, ani wojskowych garaży. Był tylko budynek, chodnik i las. Ustawiliśmy ją jak nam wydało się najrozsądniej, jednak nie trafiliśmy w gusta żądającej tego dla własnej wygody. I teraz przechodzimy do głównej bohaterki. W ramach rehabilitacji, mieliśmy błyskawicznie ustawić inna ławeczkę, przy konkretnym budynku, przy wskazanej klatce.  Mieliśmy tylko samodzielnie wyszukać gdzie ją upchnąć. Bo tak, na drodze nie można, na parkingu nie wypada, w zaroślach nieporęcznie... Ustawiliśmy ją na zapleczu osiedlowego sklepiku. Było to wprawdzie miejsce parkingowe, ale znajdujące się po za parkingiem:) O dziwo, nikt nie wnosił sprzeciwu, ale... Po dwóch dniach przychodzi polecenie zdemontowania ławeczki! Dlaczego? Pan który ten mebel parkowy wywalczył jedną rozmową telefoniczną, zszedł był z tego świata. Oczywiście, wszystko co się robi, robi się nie dla ogółu, ale na indywidualne życzenia. Mało tego, mieliśmy ja ustawić w miejscu w którym miała stać ta zamontowana wcześniej. Okazało się że w środku lasu. Dzielnie zwlekaliśmy z tym zadaniem, więc zlecenie przejęła druga ekipa, która odpowiednio się spisała i wszyscy byli zadowoleni przez cały tydzień. Zadowolenie dłużej nie mogło trwać, ponieważ ławeczka została przez nieznanych sprawców zniszczona całkowicie i nieodwracalnie. Administrator A. wprawdzie żądał żeby pokruszona konstrukcję żeliwną jakoś poskładać, jednak tylko on nie wiedział że to jest niemożliwe.







poniedziałek, 14 grudnia 2015

Wodomierze

   W grudniu mamy dwie rocznice. Pierwsza to początek przeprowadzi zakładu do nowej siedziby. Tylko początek, chociaż przeprowadzka miała być zakończona we wrześniu czy październiku. Według skorygowanego przez realia planu;) Ale o tym będzie kiedy indziej. Może w rocznicę zakończenia przeprowadzki. tak w okolicach marca.
   Druga rocznica to powierzenie mi i pracującemu ze mną emerytowi, ważnego zadania spisywania liczników głównych poboru wody. Zadanie jak zadanie, ostatniego roboczego dnia miesiąca przelecieć się po budynkach, pozwiedzać piwnice i różne trudno dostępne miejsca, i dniówka zaliczona. Jednak pierwszy raz nie poszedł tak gładko. Teraz każdy z nas ma wyznaczony rejon, ale wtedy zostaliśmy wysłani razem. To wcale nie było takie łatwe.
  Jednak może najpierw powiem dlaczego to odpowiedzialne zadanie na nas spadło. My nie spisujemy stanów wodomierzy ot tak sobie żeby były spisane. My je spisujemy żeby kontrolować takich jak my z Zakładu Wodociągów i Kanalizacji. A nas w niektórych rejonach sprawdzają pracownicy Pogotowia Technicznego:) Kontrola podstawą zaufania jakby ktoś nie wiedział. No dobrze, tym razem jednak to miało i dobre strony i pewne uzasadnienie. Jak wspomniałem, pierwszy raz nie był łatwy. Spisywaliśmy, przepraszam, szukaliśmy wodomierzy prawie przez trzy dni. A to się okazało że nie wiadomo gdzie są zamontowane, w każdym razie nie było ich tak gdzie wcześniej zawsze były, a to znowu że nie ma do nich dostępu, do innych nie ma kluczy... Tak jakoś wyszło. Okazało się że Zakład Wodociągów również nie ma pojęcia gdzie się wodomierze znajdują, chociaż od lat, co miesiąc je spisują. Widocznie jest to możliwe.
  Udało się nam jednak sytuację opanować. Przynajmniej na jakiś czas. Bo jak już było ładnie, miło i spokojnie, ludzie oswojeni, rewir poznany, zaczęły się zgrzyty. Najpierw zniknął jeden klucz, potem drugi, trzeci przestał pasować, potem jeszcze jeden i następny. Administratorzy zaczęli rozdawać pomieszczenia wodomierzy lokatorom, ci wymieniali zamki im kłódki. Najfajniejsze w tym wydawało mi się to że klucze administratorzy dostali do rąk własnych żeby jednak był do pomieszczeń jakiś dostęp, ale jakoś zapomnieli o tym powiedzieć. W innych przypadkach kluczy nie dostali, a żeby było ciekawiej, nawet ich nie interesuje komu pomieszczenie udostępnili. "A, to ktoś z tej lub tamtej klatki".  Prosta i jasna informacja. Jak to u nas.
  Kiedy kierownik uznał ze dajemy sobie radę, chociaż nie tak jak on by sobie tego życzył, zarządził jednorazowa akcję spisywania wodomierzy w lokalach usługowych. Tak kontrolnie, żeby przy okazji sprawdzić w jakim stanie są te prawie zapomniane liczniki. To dopiero była gonitwa z przeszkodami. Okazało się że wiele zakładów z listy już nie istnieje, część wcale nie ma wody, inne nawet nie wiedziały że mają zainstalowane wodomierze... Ale jednak były one regularnie spisywane i zakłady, również te już nieistniejące obciążane kosztami zużycia wody. Te nie istniejące chyba rachunków nie płaciły więc podejrzewam że w ten sposób rósł dług naszego zakładu.  Ten jeden raz, Emeryt powiększał zamieszanie, i miałem przez to utrudniony dostęp do liczników. Tak się zapędził w spisywaniu że wkroczył na mój rewir ( nie wiedział gdzie, ani na którym skrzyżowaniu kończy się która ulica) więc właściciele byli mocno niezadowoleni z podwójnego najścia. Na szczęście była to jednorazowa akcja i mam nadzieję że się więcej nie powtórzy.










środa, 9 grudnia 2015

Monitoring

   Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. I to jest najprawdziwsza prawda. Co mi może wydawać się co najmniej nierozsądne, tak naprawdę jest przemyślanym posunięciem, a czasami jest wymuszone jakimiś nam nie znanymi sytuacjami.  Rozumiem to i akceptuję że niektóre sprawy widziane z "góry" wyglądają całkiem inaczej niż oglądane z nizin. Ale żeby aż tak inaczej? Ktoś tutaj musiał główkować całkiem INACZEJ.
  Zarząd postanowił położyć kres wandalizmowi w windach, czy jak uczenie się to nazywa - dźwigach osobowych. Podstawą tego było założenie monitoringu w kabinach, co zresztą zdałoby się psu na budę, bo nawet stwierdzając kto poczynił szkodę, kończy się to jedynie na wysyłkach listów do szkodnika, oraz wymiany korespondencji z Policją. Konsekwencji zero. Przepraszam, parę razy udało się uzyskać odszkodowanie, ale były to naprawdę poważne przypadki i bardzo wyjątkowe. Tak więc zamiast prawdziwego monitoringu, postanowiono jedynie postraszyć ewentualnych psujów instalując same kamery, bez jakiegokolwiek ich podłączania. Tak, nie atrapy, ale kamery. Nowe, pełnosprawne kamery. Nie wiem jak to było, czy ktoś się na ten temat wygadał, czy tez uważny obserwator zauważył wystające kabelki, bo nie wszędzie były ukryte w obudowie, dość że w dwa tygodnie po montażu, wszystkie kamerki zniknęły. Ktoś zrobił na tym dobry interes, a ktoś inny dobrze obłowił:)


poniedziałek, 7 grudnia 2015

OSO (Obowiązkowa Straż Ogniowa)?

  Dzisiaj miało miejsce takie zdarzenie.
 Kiedy zostaliśmy bez środka transportu, odezwał się dyspozytor Pogotowia Technicznego z pilnym poleceniem. Oni lubią wydawać polecenia, chociaż pod nich nie należymy i właściwie pracujemy w innym dziale, ale to dla nich nieistotna błahostka. No więc była taka sytuacja że jakaś pani zadzwoniła na PT i zgłosiła że z pomieszczenia wsypu wydobywa się dym i czuć swąd. Logiczne wiec jej się wydawało zawiadomić o tym każdego po za Strażą Pożarną. A dyspozytor uznał ze najlepszym rozwiązaniem będzie wysłać nas pieszo żebyśmy naocznie stwierdzili czy coś się pali czy też dym wziął się z niczego. Bystry chłopak.
  Zresztą kiedyś, lat temu chyba 15 jak nie lepiej, zadzwonili do mnie w nocy z PT i nakazali iść gasić pożar kiosku zsypowego:) A to z tej racji że po za normalną pracą, o ile można ją nazwać normalną, trudnię się udrażnianiem rur zsypowych. odłożyłem słuchawkę i poszedłem spać. Do miejsca zdarzenia mam ponad 20 minut, więc uznałem ze jeżeli się pali, to zanim dojdę, nie będzie już co gasić. Zresztą czym? Miałem z piaskownicy piasek nosić?
  Raz jednak pożar zdusiłem w zarodku. Poszedłem udrożnić taką rurę która sama jakoś się zapchała, tapetami i panelami, no, taki charakter tej rury, cóż zrobić. Ale zanim przystąpiłem do dzieła, zalałem zalegające śmieci paroma wiadrami wody. Ktoś wyrzucając tapety, wyrzucił również niezgaszonego peta. A potem domysły kto, jaki łobuz chodzi i nagminnie śmietniki podpala.

sobota, 5 grudnia 2015

Lodówka

   Miało być nadal coś z dziedziny prac ogrodniczych, a raczej o samych ogrodnikach, ale tak się złożyło że wpadła lodówka.
   Parę dni temu została zakupiona lodówka dla pań z biurowca. Okazało się że nie działa, okazało się że na nas padło odwiezienie jej do sklepu. Podobno wszystko jest już załatwione, reklamacja złożona i w tej chwili oczekują na nią w sklepie. Najpierw nikt nie wiedział gdzie ta lodówka stoi. To znaczy wiedzieli, ale nie wiedziano która kto, wszystkie wyglądały jak nowe i wszystkie (3) były wyłączone. Następnie nastąpiło poszukiwanie dokumentów, co zostało zakończone sukcesem. W sklepie przyjęto nas ze zdziwieniem, bo wprawdzie poinformowano ich że przybędziemy, a nawet że przyjedziemy z lodówką, ale nie wiedzieli o co chodzi. Czy chcemy wymienić, czy coś innego. Wreszcie, po marnej godzinie lodówką nam przyjęto, pomimo że nie posiadaliśmy dowodu zakupu, bo już go gdzieś wcięło. Niby drobiazg, nie wart wspomnienia, ale właśnie to przypomniało mi sprawę innej lodówki, zakupionej do innego działu.
   Osobiście ją przywiozłem, ale panie powiedziały żeby ją tak w kartonie zostawić, bo przyjdzie specjalista który ją ustawi i podłączy. Widać to nie takie proste, więc nawet nie próbowałem oferować swojej pomocy. Drugiego dnia alarm, bo lodówka, taka ładna, a jednak nie działa. Nic to, porzucamy robotę, jedziemy po nieszczęsny sprzęt, i tak dla zagajenia, bo Pani tylko ręką wskazała kierunek gdzie jej szukać, pytamy co jej właściwie dolega. Okazuje się że lodówka jakoś nie chce niczego schładzać. No cóż, odsuwamy lodóweczkę, patrzymy, a kabel jest oryginalnie zawinięty na wtyczce jeszcze naklejony kartonik... Fachowiec lodówkę rozpakował, ustawił, ale nie podłączył. Może umowa tego zadania nie zawierała? Możliwe.
   Tak jakoś nasze panie są nieszczególnie zaradne i spostrzegawcze. Kiedyś przykładowo wymieniałem wraz ze stolarzem okna w mieszkaniu lokatora. ledwie wyrwaliśmy stare ramy, telefon z administracji żeby wszystko rzucić i jechać do księgowości bo drzwi się nie zamykają i jest straszna awantura.  Cóż robić, deszcz zacina do mieszkania, właściwie to deszcz ze śniegiem, lokatorka słusznie oburzona że sobie idziemy, ale wiadomo, siła wyższa. Zachodzimy do biura, sprawdzamy drzwi... Faktycznie, nie można ich zamknąć nawet do połowy.  Antoś, stolarz, już sięga po łom żeby drzwi zdjąć z zawiasów, ale tak jakoś, obaj spuściliśmy wzrok na próg, a tam, leży pestka ze śliwki i blokuje zamykanie. Ciekawe kto im tą pestkę tam złośliwie podłożył?








czwartek, 3 grudnia 2015

Zasialiśmy trawkę

   Jako że mamy grudzień, wspomnę o pewnym zdarzeniu. Ha, tylko co ma wspólnego grudzień pod naszą szerokością geograficzną, z sianiem trawki. No dobrze, zwykłej trawy, żeby nikt sobie smaku nie narobił, a czujne organa ścigania nie zainteresowały się firmą:) A jednak ma. Kiedyś jesienią pękł rurociąg ciepłowniczy, więc co oczywista, spowodowało zrycie terenu, a PEC nie czuł się zobowiązany do przywrócenia go do stanu pierwotnego. No więc jakiś czas na, powiedzmy umownie że trawniku, bo trudno trawnikiem nazwać coś w rodzaju łąki, ziała czarna i zryta plama. Jakiś czas nikomu to nie przeszkadzało, ani kierownictwu, ani lokatorom. Jednak jak wiadomo nic nie może wiecznie trwać, więc i spokój na ten temat nie trwał wiecznie. Któregoś poranka ktoś się obudził, zerknął przez okno, a że miał mnóstwo czasu, złapał za telefon i zrobił na ten temat awanturę. Według administracji, sprawa oparła się o dyrektora. Ze znanym już Czesiem zostałem skierowany do naprawienia tego co szacowny PEC zepsuł. Worek trawy jeszcze mieliśmy z lata, łopaty stały gotowe, szpadle i grabie również, wiec jak widać nic nie stało na przeszkodzie żeby pomyślnie zadanie doprowadzić do końca w godzinę, góra dwie. Tak, tylko jeden drobiazg nieco utrudniał nam zadanie. Ziemia była tak zmarznięta że o wbiciu szpadla można było jedynie pomarzyć. Zwróciliśmy przełożonym uwagę na temat tej niesprzyjającej okoliczności, jednak to są twardzi i nieugięci ludzie. Nie odwracając oczu znad krzyżówek ( to były czasy przed internetowe), nakazali brać się za robotę żeby oni uniknęli kłopotów. A niech to... Tak więc w trosce o ich komfort psychiczny, poszliśmy, "posiali" trawę na białą, zmarzlinę, dla picu przeczesali grabiami i gotowe. Tylko że coś nam nie wyszło bo trawa nie chciała wzejść. Może nasiona były przeterminowane?:)

Kolejność

   Historyjka jakby żywcem wyjęta z anegdoty o PRL-u, jednak wydarzyła się naprawdę w niedługi czas po odzyskaniu wolności. Wolności od pracy, kasy i braku większych kłopotów. Wtedy jeszcze brygady istniały, funkcjonowały, chociaż już bez zapału i czasami za darmo. Osobiście w tym nie uczestniczyłem, ale zacząłem to śledzić od momentu wkroczenia na scenę hydraulików. A było to tak...
   Zostało opuszczone jedno z mieszkań powstałych z zaadoptowanych suszarni. Poprzedni lokatorzy zostawili je w stanie lekkiego zdewastowania, więc zarząd podjął decyzję o jego remoncie. Weszli więc murarze, tynki nowe błyskawicznie położyli, a w dniu w którym skończyli, weszli hydraulicy żeby wymienić instalację deszczową. Od jakiegoś czasu było zalewane mieszkanie poniżej, a wieczne łatanie nieistniejących przecieków w papie nie dawały rezultatu, więc przyszła myśl że rura spustowa jest coś nie tego. Tylko że rura jest w ścianie, a więc... nowe tynki zostały skute, ściana rozkuta, rura wymieniona. Wrócili murarze, zrobili swoje, jak i malarze którzy fachowo wymalowali mieszkanie na biało. Hmm, no cóż, jak to powiedzieć... Bo było tak że instalacja elektryczna była w mieszkaniu spalona. Domyśla się ktoś co to oznacza? Otóż to, weszła brygada elektryków, prując pięknie otynkowane i wymalowane ściany. Bareja by to wymyślił?


wtorek, 1 grudnia 2015

Chodnik potrzebny natychmiast

   Nie ma jak to operatywność i zdecydowanie przełożonych. Co byśmy bez nich zrobili...
No dobrze, to było tak. Przy pewnym wieżowcu, zrobiłem zatoczkę parkingową. Nie taką z prawdziwego zdarzenia, ale zwykły teren utwardzony szlaką. O ile można nazwać to terenem utwardzonym. Nieważne, zrobiłem i była. Ale żeby ją zrobić, musiałem rozebrać kawałek chodnika. Przez jakiś czas nikomu to nie przeszkadzało i wszyscy byli zadowoleni. Do czasu. Nagle ktoś się obudził i zawył że trak dłużej żyć się nie da, ze chodnik prowadzący zupełnie nigdzie, i nie zapewniający żadnej krótszej drogi ani wygodnego dojścia do budynku, jest koniecznie potrzebny. Przez jakiś czas, rok czy prawie dwa, udawało się mi to zadanie omijać. Jednak któregoś razu szefu, postanowił działać. "Chodnik ma być gotowy przed zebraniem członkowskim". No dobra, mamy całe dwa tygodnie. Ze znanym już nam Czesiem wziąłem się raźno do roboty, nie zważając na przeszkody. A więc kupiliśmy nowiutkie płytki chodnikowe. Nawet może ciut zbyt nowe, bo jeszcze nie zupełnie gotowe, mokre i kruche, ale przykaz szefa jest ponad takie drobiazgi. Z wielkimi obawami układam te płytki, bardzo delikatnie dobijam patrząc czy już któraś nie pęka (dwie nam rozkruszyły się podczas transportu), ale jakimś cudem, a może moim kunsztem;) udało się chodnik ułożyć. Był akuratny. Zadowoleni z siebie przysypaliśmy go piaskiem i koniec.
   Dwa dni później pojechaliśmy zmieść ten piasek, ale się nam nie udało.Chodnika  nie było! Tak, zamiast niego i parkingu stał parkan, a za parkanem rozpoczynała się budowa pierwszej u nas galerii handlowej. 

Kradzież słupków

   To była wyjątkowo zuchwała, a jednocześnie przemyślana kradzież, zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach.
    Jak żyją spółdzielnie mieszkaniowe ze wspólnotami mieszkaniowymi wie prawie każdy. Tutaj jednak rzecz miała się nieco inaczej i spór dotyczył drobnostki, na którą nikt przed wydzieleniem odrębnej własności nawet nie zwracał uwagi. A chodziło o to że samochody z terenu wspólnoty, właściwie jednego budynku, wyjeżdżały ze swojej posesji przez drogę spółdzielczą. Takie draństwo. Dostaliśmy polecenie położenia temu kresu, co też uczyniliśmy wkopując na wprost bramy przez którą toczyły się niszczące drogę osobówki. Był spokój przez jakiś czas.
   Któregoś ranka, kiedy moje oczy jeszcze dobrze nie widziały czy właściwą listę podpisuję, administrator ogłosił alarm. Ktoś ukradł nasze słupki! Pojechaliśmy na miejsce zdarzenia we troje, patrzymy, faktycznie, nawet dołków po słupkach nie ma. Administrator A., bardzo ambitny, z rozbuchanym ego ale jednocześnie bardzo niekompetentny, zarządził natychmiastowe wkopanie następnych i to jak najszybciej, zanim ktokolwiek zdąży z naszej cennej drogi skorzystać. Właściwie to nie było takie proste, bo nie bardzo było z czego te słupki wykonać, ale dobrze się stało. Wprawdzie już w drodze administrator A. już układał treść zawiadomienia o przestępstwie, to niestety tez nie zdążył go wysłać. Szkoda, byłoby zabawnie. Chodzi o to że sprawa się wyjaśniła.
   Miasto szykowało przebudowę centrum i w związku z tymi pracami wyjazd bezpośredni na drogę z terenu wspólnoty był niemożliwy, więc zarząd chcąc nie chcąc, musiał jednak naszą drogę, całe 16 metrów bieżących, udostępnić obcym. Za jego wiedzą i zgodą słupki zostały wykopane i złożone w bezpiecznym miejscu, czyli na naszym terenie pod oknami:). Kiedy po paru tygodniach nam o tym powiedziano i kazano je zabezpieczyć, oczywiście już po nich nawet ślad nie pozostał.
  Czy administrator A. wiedział o decyzji zarządu? Prawdopodobnie nie, ale możliwe równeiż że zwyczajnie, jak to ma w zwyczaju, zapomniał o tym. Przepływ informacji jest u nas bardzo skomplikowany. Jak i samych dokumentów. Może gdyby tak poczekać miesiąc, góra sześć tygodni, administrator dowiedziałby się o planach góry. Chociaż to też wątpliwe. Komunikacja naprawdę jest na jak najniższym poziomie. Mamy troje administratorów, siedzą w jednym pomieszczeniu na wyciągniecie ręki jeden od drugiego, a jednak nie bardzo wiedzą co kto robi i planuje, Dość powiedzieć że pewnego razu umówili nas na jedną godzinę w trzy różne miejsca w dwóch różnych miejscowościach... Nigdzie nie pojechaliśmy, kierownik miał inne plany:)







sobota, 28 listopada 2015

Studzienki

  To ja może jeszcze zostanę przy temacie studzienek i kierownika, naszego kochanego bystrzachy. Wszyscy wiemy że czasy mamy ciężkie, a jeszcze cięższe są one dla bezdomnych, którzy sobie jednak doskonale radzą zbierając co cięższe kawałki żelastwa które pomagają im w zdobyciu kieliszka chleba. Jedne z cięższych, są włazy do studzienek, a z nich łatwiejsze do wyjęcia włazy ze studzienek deszczowych. Stało się więc że zniknęła ich pewna ilość, a zakrycie ich kawałkami płyt meblowych niewiele pomogło, bo jakoś woda słabo przez nie przesiąkała, a kiedy wezbrało jej więcej, "włazy" zwyczajnie odpływały. Dostałem polecenie wymierzenia wszystkich brakujących włazów, co też szybko wykonałem, a Kubuś, taki tutejszy Prezes Społeczny, ot, taki ktoś uważający się za ważniejszego od tego faktycznego, na stanowisku, pojechał je zakupić. Wybrał oczywiście Szczecin, bo miał z planach przy okazji zakup towaru dla siebie. No więc kupił, ale inne. W jego ulubionym, właściwie jedynym akceptowalnym przez niego sklepie, Castoramie, przekonali go że włazów o podanych wymiarach nigdy nie było i nie będzie. Kupił co mu wcisnęli. No cóż, na jedne były za duże, co było niewielkim problemem, inne za małe. Kiedy powiedziałem kierownikowi że włazy są za małe, usłyszałem genialną radę na którą nikt inny by nie wpadł - To je dotnij.

Studzienka

   Na początek jedna z najświeższych historii. W sumie to sprzed dwóch tygodni, ale historia swój początek miała bez mała 20 lat temu i może służyć jako przykład szybkiego i przemyślanego działania:)
  Ma Spółdzielnia samotnie stojący budynek, "leżący wieżowiec", otoczony przez budynki wspólnot. Budynek szczęśliwy bo mający drogę dojazdową, czym nie wszystkie bloki mogą się pochwalić. Na tej drodze, jest studzienka deszczowa. Od lat 20 nieodbierająca wody opadowej, dzięki czemu droga zamieniała się w niewielki stawek. Nie, nie była ona źle wykonana, wina leżała wyłącznie po stronie wielkiej wierzby której gałęzie rzucały cień i groźbę na stojące tam samochody. Korzenie tego drzewa przeniknęły do rury prowadzącej ze studzienki i tam niepokojone przez nikogo rosły sobie i rosły, aż w końcu wypełniły prawie całą jej długość i średnicę. No dobrze, były niepokojone. Raz dostałem polecenie udrożnienie tejże studzienki. Wraz z Czesiem, Nie, nie  z TYM Czesiem. Chociaż mało mu brakuje. Jakoś nam to szło, ale nadszedł fajrant, a na drugi dzień poszliśmy do innej roboty. Studzienka odeszła w zapomnienie, wracała tylko w okresach większych opadów i roztopów.
  Nadszedł rok 2013 i powrót do starych, znienawidzonych praktyk z czasów dawnego systemu, mianowicie zabudowywania śmietników. Opiszę to innym razem. Wierzba przeszkadzała więc poczyniono odpowiednie starania w UM i drzewo usunięto. Mamy rok 2015. Jeden z ,mieszkańców budynku wszedł widocznie do Rady Nadzorczej, bo migiem przystąpiono do powiększania parkingu. O dziwo, po powiększeniu i wycięciu okolicznych krzewów, woda nadal stała na ulicy. Wreszcie kierownik podjął męską decyzję, i nakazał nam, czyli mi i kierowcy zająć się na serio tą studzienką.
  Bez entuzjazmu, co przyznaję, zabraliśmy się do pracy. Nawet dostaliśmy potrzebny sprzęt. Godzina 8, na miejsce przyjeżdża Czesio, teraz to już ważna figura, bo jako kierowca pogotowia technicznego i biorca wszystkich zleceń na umowę, które w jego imieniu wykonuje cała załoga. No dobrze, przyjeżdża i zdziwiony że jeszcze studzienka nie jest odkopana. "Odkopana" to może złe określenie, raczej odkryta. Bo studzienka jest w betonie. Grubym i mocnym. Wylewka grubości od 5 do 8 cm, a pod nią betonowa zbrojona płyta. Co ciekawe, dwa miesiące wcześniej, szykując miejsce pod parking, drogę, prawie aż do studzienki, (zabrakło 2 metrów) rozbierały koparka i dźwig. No cóż, ręczna praca jest tańsza, chociaż nie tak efektywna, o czym przekonał się kierownik który odwiedził nas o 9 i wyraził niezadowolenie że jeszcze pracy nie zakończyliśmy. Nawiasem mówiąc, mieliśmy do skucia powierzchnię 6 na 2 metry. A więc robota można powiedzieć odpowiedzialna. Odwiedził nas szef jeszcze dwa razy, oraz raz sam Czesio, a my nawet w połowie jeszcze nie byliśmy. Ale, o radości i irytacji! O 14 znowu przyjeżdża szef, kiedy mieliśmy wykutą połowę betonu, i oznajmia żeby już dalej nie kuć bo nastąpiła zmiana koncepcji... No ładnie, tyle pracy na darmo.
  Okazało się że jednak nie tak całkiem na darmo. Kierownik po konsultacji z załogą w osobie Czesia, nakazuje następnego dnia kontynuować prace, jednak już nie ruszając dalej betonu, tylko ryć w głąb. Bo dostaniu się do dna studzienki oraz odkopaniu rury na odcinku całych 30 cm (reszta znajdowała się pod betonem), następuje chwila ciszy podczas której kierownik się skupia, wygląda jakby myślał i nakazuje wyciąć otwór w rurze i tym sposobem spróbować ją udrożnić. Okazuje się że faktycznie cała średnica jest wypełniona korzeniami, co wywołuje zdziwienie i pytanie kierownika skąd te korzenie skoro w pobliżu nic nie rośnie. Już zdążył zapomnieć o wierzbie. W sumie to tak dawno było. No nic, po paru nieudanych próbach dostajemy polecenie całkowitego rozebrania studzienki. Następny dzień to walka z korzeniami, wykuwania ich rurami z rury:), wreszcie, o dziwo... Udało się!!! Sam w to nie mogłem uwierzyć, ale tak się stało. Przyjeżdża i kierownik i Czesio, dyskutują uczenie. Wreszcie ku niezadowoleniu Czesia, kierownik nakazuje ustawić nową studzienkę i uzupełnić drogę betonem. Nie ma sprawy, to akurat najprostsze co może być. Prawie. Kierownik postanowił sam i osobiście nadzorować zakup materiałów. No więc czekamy na niego obiecany kwadrans, następny, kolejne pół godziny. Przyjechał, obejrzał co sami w tym czasie wybraliśmy, pokręcił nosem i powiedział  że to nie to czego oczekiwał ale niech będzie.
   Montaż studzienki poszedł błyskawicznie, jednak nastąpiły pewne problemy z nabyciem betonu, co jednak nie zmartwiło kierownika i zezwolił żeby betonowanie wykonać następnego dnia. Następny dzień, nie był dniem pod znakiem betonu. Zostaliśmy skierowani do innej pracy, następnego dnia jeszcze do innej i tak zeszło prawie dwa tygodnie. Kierownik zwyczajnie zapomniał o niedokończonym dziele i wciąż miał nowe pomysły z wypełnieniem nam czasu. Wreszcie, pięknego piątku, kierowca został oddelegowany jako zapchajdziura do pomocy hydraulikowi. Ja do pilnego sprzątania po sprzątaczce. Jednak szczęśliwie, Pogotowie Techniczne z powodu rozprężonej uwagi przez gry internetowe nie umówiło na czas lokatora, przez co już we dwoje, zabraliśmy się za łatanie drogi, przez nas samych rozbebeszonej. Udało się nam to w ostatniej chwili, bo od soboty zaczęły się opady deszczu trwające tydzień czasu. Dostaliśmy jeszcze tylko w poniedziałek opieprz z tego powodu że pewien lokator nie był zadowolony że chociaż beton wylaliśmy w piątek, to w poniedziałek o godzinie 9.00 droga wciąż była zagrodzona.














wtorek, 17 listopada 2015

Barejada

   Witam po raz pierwszy.
 Oglądałem, jak chyba wszyscy, filmy Barei, śmiałem się, czasami dębiałem  na widok tego co mistrz nam przedstawia, potem (czasami) zastanawiałem się czy to jest możliwe w życiu. Teraz, po 34 latach pracy w jednym zakładzie pracy, a jest nim pewna duża spółdzielnia mieszkaniowa, mogę odpowiedzieć - Bareja nawet nie sięgnął podstaw tego co niesie życie. Nie wiem, może we wczesnym socjalizmie było podobnie jak i teraz, jednak za mojej kariery zawodowej w poprzednim systemie, to co teraz się wyprawia było nie do pomyślenia. Zachęcony przez przyjaciółkę (mogę tak Ciebie Aniu nazywać?) postanowiłem przedstawić te najciekawsze przykłady ignorancji, indolencji, arogancji, zwykłej bezmyślności i samozadowolenia przełożonych. Chociaż nie tylko ich. Spełniają doskonale swoją rolę i to swoje "doświadczenie" i "wiedzę" przekazują nam, tym którzy musimy przed nimi tłumaczyć się z ich własnych decyzji.
 Jeżeli jest ktoś zainteresowany, zapraszam do czytania.