wtorek, 31 stycznia 2017

Polowanie


    Jest świąteczny poniedziałek. Październikowe święto Matki Boskiej Pieniężnej, więc wiadomo że zbliża się zima. Podobno ostra i mroźna, czy też łagodna i ciepła jak maj. Zależy gdzie się słucha wróżb specjalistów od meteorologii. A jak się zbliża zima, szykuje się sezon grzewczy, co oznacza napuszczanie wody w instalacje, uruchamia co jeszcze da się uruchomić. I oczywiście wszytko na szybcika i po łebkach, bo firma się tym zajmująca nie ma czasu żeby się tym uczciwie zająć. Stało się więc że uzupełniając wodę, zapomnieli chłopaki o połączeniu dwóch rurek i woda zamiast w instalację, poszła na piwnicę. A co tam, lokatorzy za ubytki zapłacą. Jednak zanim zapłacą, my musimy ten bałagan posprzątać. Ruszyliśmy silną ekipą, cała trójka, pełni zapału i dobrych myśli. Nic z tego. Zalana piwnica to pikuś w porównaniu z pewną znacznie pilniejszą sprawą.
  Otóż jakaś pani miała kłopot. Właściwie to nie kłopot, tylko od soboty przeżywa we własnym mieszkaniu horror. Alarmowała podobno wszelkie możliwe służby, ale nikt nie ruszył z pomocą. Wreszcie ulitowała się administracja. Mają do dyspozycji trzech zuchów, więc niech się wykażą. Po przybyciu na miejsce, pani na dzień dobry uraczyła nas zawiłą historią swojej niedoli. O nieskutecznych wysiłkach jej małżonka, wezwanego na pomoc syna. Nie będę tego opisywał, tylko powiem w skrócie - pani zobaczyła w łazience ogon. Tak, najprawdziwszy ogon. Podobno żywy i nie wymyślony. Pomyślałem że sam ogon to nic wielkiego, dlatego pytam czyj to ogon. Pani nie potrafi dać odpowiedzi na to pytanie, więc dalej pytamy czy coś po za ogonem widziała. Widziała. Podobno to mysz. Mysz to nic wielkiego, i trochę głupio mi się zrobiło że na małą myszkę wzięliśmy we dwóch (kierowca wolał się w to nie angażować), dwa łomy i do tego kolega żądzę mordu w oczach i sercu. Jednak mając polować w łazience, bo tam właśnie grasował ogon, próbowałem się dowiedzieć czegoś więcej o obiekcie polowania. Jednak pytania na temat płci, wieku, szczepień i chorób myszki, pani uznała za nabijanie się z jej nieszczęścia. A chyba dobrze jest wiedzieć czy myszka nie ma aby wścieklizny, prawda?
  Przeszukaliśmy łazienkę (pani schowała się do pokoju), ostukaliśmy ściany, nawet delikatnie żeby kafelki nie poodpadały, przejrzeliśmy szafki, zajrzeli w każdy kącik, prawie że zerwaliśmy junkers, bo tam podobno też ogon się pojawił. Przepraszam, nie junkers. Piecyk gazowy. I nic. Ani śladu, ani słychu. Absolutne nic. Kolega podał więc swój numer telefonu, i umówiliśmy się że jak ogon, czy nawet mysz się pojawi, pani po nas zadzwoni.
  Zadzwoniła. Akurat kończyliśmy osuszanie piwnicy kiedy dziki zwierz zaatakował. Pani się odważyła wziąć prysznic, i wtedy ON się pojawił. Wielki i groźny. Pani podobno o mało na zawał serca nie zeszła. Wyobrażam sobie co musiało w tym momencie przeżywać biedne zwierzątko. Tyle decybeli naraz mogło je przecież powalić. Ruszyliśmy więc znowu na polowanie. Przy okazji powiem że kierowca uznał z początku że na takie polowanie rękawice, zwłaszcza grube, nie są potrzebne. Zwłaszcza że on nie miał zamiaru brać w tym udziału. Zgodził się jednak po dłuższej dyskusji zajechać na bazę po rękawice, a tam przy okazji wyrzucił wiaderko które wcześniej przygotowałem do złapania myszki, a na miejscu zaproponował mi torebkę reklamową. Byli wojskowi zawsze są, byli i nadal będą tacy sprytni. Mówiłem że przygotowałem wiaderko, bo ja wcale nie miałem zamiaru urządzać krwawego polowania. Zbyt bardzo lubię wszelkie zwierzątka, a gryzonie w szczególności. Właściwie to zaproponowałem pani że mysz wygonię z łazienki na mieszkanie, bo zlecenie które przy okazji odebraliśmy, nakazywało usunięcie szczÓra z łazienki. To były prorocze słowa, to nie myszka, ale szczurek okazał się tym horrorem. Ukrył się biedaczysko w szufladzie i uwił sobie gniazdko w torebce z chusteczkami jednorazowymi. Wyjrzał, zamrugał oczkami, i wrócił do swojego gniazdka. Złapałem szybko torebkę, wrzuciłem do reklamówki i po polowaniu. Tylko co z nim zrobić? Koledzy sugerowali wykonanie egzekucji, na co oczywiście się nie zgodziłem i oświadczyłem że zawieziemy Kubusia (już go zdążyłem ochrzcić) do administracji. Podobno wszytko co znajduje się na terenie zakładu jest jego majątkiem, więc niech administratorzy zawiadują tym majątkiem. Administratorki B. akurat nie  było, i dobrze, bo jak ją znam, konieczne byłoby wzywanie pogotowia. Panowie administratorzy nie bardzo wiedzieli wiedzieli co z tym fantem zrobić. Ja też nie wiedziałem, Chciałem Kubusia im zostawić, ale nie chcieli, a czas uciekał. Więc wyniosłem go do zagajnika i zwróciłem wolność. Śliczne to było zwierzątko. Oczka lśniące jak i bura sierść, Sympatyczna mordka. mam nadzieję że mu się wiedzie








czwartek, 12 stycznia 2017

Brzoza


   Ha, dał się ktoś nabrać? Już ktoś z wypiekami na twarzy i zaciśniętymi ustami klika w niosącą nadzieję na... Na cokolwiek, magiczne słowo "Brzoza", a tu zonk. Nie ten temat. Przykro mi, to nie o brzozie zasadzonej kiedyś przypływie złego humoru przez Jarosława K. Mowa będzie o innej brzozie, chociaż również ona również wywołała pewne dyskusje i to nawet ostre. I co ciekawsze, ona była tylko przyczynkiem do dyskusji, a tematem byłem ja.  A było to tak:
   Wróciłem z roboty na bazę, a wracałem długo i byłem zmęczony powrotem bardziej niż samą pracą. 3 kilometry prowadzić załadowaną taczkę to nie zjeść chleb z masłem. Więc wróciłem, a majster każe mi iść natychmiast do kolejnej, tym razem niezwykle pilnej roboty. Podobno ktoś drzewko jakieś małe wywrócił i jest konieczność jego natychmiastowego posadzenia żeby nie zmarniało. Poszedłem więc tego drzewka szukać. Nie od razu je znalazłem, bo adres był nieprecyzyjny, czyli całkiem mylnie podany, jednak udało mi się to drzewko odszukać. Popatrzyłem na nie, szpadel zarzuciłem na ramię i spokojnie wróciłem na bazę. Tłumaczę majstrowi, administratorowi przy okazji również, że drzewko, brzoza zresztą, jest względnie mała, jednak mając swoje 8 metrów wysokości ( w tamtej chwili to właściwie długości), jest dla mnie zdecydowanie za ciężka żebym samodzielnie mógł sobie z ponownym jej zasadzeniem poradzić. Zanim przeszedłem do dalszych wywodów, już dostałem polecenie zwerbowania kogokolwiek do pomocy. Jakby ktokolwiek na moje zawołanie wszystko rzucał i z radością marnował ostatnie pół godziny pracy w piątek. Wtedy człowiek już raczej myśli o obiedzie i sobocie, a nie o ciężkiej było nie było, pracy. Udało mnie się dojść do słowa, i tłumaczę na tyle na ile potrafię, że drzewa tej wielkości nie wystarczy wsadzić w dołek, przysypać i podlać. Do tego potrzeba wykonać odciągi, które drzewo by utrzymały w pozycji pionowej.  Jakoś zaczęło to do nich docierać, nawet chyba coś zrozumieli, bo zaczęli zadawać względnie bystre pytania, typu czy mam takie odciągi w domu lub szafce, czy mam do tego odpowiedni sznurek i tym podobne:) trudno przyszło ich przekonać że sznurek raczej do tego się nie nadaje, a przydałaby się raczej jakaś taśma, względnie linka i jakaś osłona przed tą linką na pień. Wreszcie sprawa została odłożona do poniedziałku. A w poniedziałek zgodnym głosem administrator, majster i kierownik oświadczyli że pieprzę głupoty, się pomimo zawodu nie znam i oni zlecą tą robotę firmie z zewnątrz, która to zrobi fachowo i bez moich dziwactw. Przyjechała więc ekipa z zieleni miejskiej i zrobiła dokładnie to i tak jak ja bym to zrobił. No nic, zrobione, zapłacone (chciałbym tyle w rok zarabiać co firma wzięła z dwie godziny pracy pięciu ludzi i koparki) i sprawa wyglądała na załatwioną. Wyglądała. Minął ledwie tydzień, kiedy komuś z lokatorów zaczęły przeszkadzać brzydko, jego zdaniem, wyglądające taśmy podtrzymujące drzewko. Po za tym udało mu się przekonać dyrektora że tydzień czasu to aż nadto żeby drzewo mogło znowu stać o własnych siłach. Ja, jako się nie znający, nie miałem wystarczającej siły przebicia, żeby przekonać przełożonych że jest to zdecydowanie za wcześnie na usuniecie odciągów. Jedyne co osiągnąłem, to odmowa wykonania polecenia (zimą ponadto zostałem pozbawiony funkcji ogrodnika, a przy okazji nastąpiła obniżka wynagrodzenia), a taśmy raźno poleciał przeciąć Czesio. Przeciął tylko jedną taśmę, i wystraszony odskoczył, bo drzewo zaczęło się przechylać, akurat w jego stronę. Nie, nie wywróciło się, tylko przechyliło. Pozostałe dwie taśmy je utrzymały. Ja bezczelnie kierownikowi oświadczyłem że nie jestem w stanie brzozy naprostować, więc już tak została. Rośnie nadal, chociaż dosyć mocno przechylona, a pozostałe taśmy podtrzymujące, zostały usunięte metodami naturalnym. Zgniły.