poniedziałek, 20 listopada 2017

Pomyłki się zdarzają



     Nie popełnia błędów tylko ten co nic nie robi. U nas robi się sporo, więc i pomyłek, omyłek i błędów tez jest sporo.
     Niektóre są takie drobne, w sumie bez znaczenia, jak niedawny zakup (na zimę) budek lęgowych dla jaskółek zamiast dla jeżyków. Podobno były ładniejsze więc na nich się skupił wzrok (UWAGA!) sekretarki która złożyła zamówienie. Zaopatrzeniowiec czy odpowiedzialny za to inżynier nie miał do tego głowy. Z innych drobiazgów to na przykłąd wytyczenie przez samego dyrektora miejsca na thuje, które malowniczo miały odgradzać wiatę rowerową od parkingu. Dobra, ostatecznie odgradza, jednak wytrzyma to chyba ledwie do wiosny. Podmiot miejsce ładnie wykonał zgodnie z wytycznymi, czyli wszystko niby w porządku. Rozchodzi się o to, że szerokosć miejsca nasadzenia, jest nieco węższa od średnicy korzeni😁 Planowane ogrodzenie zabezpieczajace przed pieskami już się nie zmieściło wcale. Bywaja też pomyłki wygodne, przynajmniej dla nas. Jak na przykład zlecenie na oczyszczenie lokalu które już firma zewnętrzna oczyściła, czy też uparte wciskanie nam zleceń downo już wykonanych, o czym jednak przełożeni już zapomnieli. Wszysko to są drobiazgi o których nie warto nawet wspominać. Nawet o takiej omyłce (?) która miała przynieść pewne oszczędności, a przyniosła znaczne straty. Prosto mówiąc, firma chciała na jednym z bloków zamontowac kolektory słoneczne. Wykonawca zwykle sam ogląda wybrane miejsce do montażu i ocenia czy się do tego celu nadaje. Tym razem postanowiono samemu sie tym zająć na co z oporami wykonawca przystał. Jego opory były całkiem zasadne gdyż wybrane miejsce przez naszych inżynierów jest od 9 rano do 17 zacienione przez wyższe stojące w pobliżu budynki. Po za tym miejsca między różnymi kominami było zdecydowanie za mało. No cóż, wykonawca przyjechał, głową pokręcił, kolektory zostawił wraz z fakturą i sprawę uznano za załatwioną.
  Hitem jednak jest dla mnie sprawa z końca lata. W trosce o lokatorów wymieniono nawierzchnie z płytek chodnikowych na polbruk. Pomijam już to że nie było to konieczne gdyż płytki były w jak najlepszym stanie i to z tych lepszych gatunkowo. Niestety, poszły na przemiał. Nie opłytki jednak się rozchodzi lecz o teren. Po ukończeniu inwestycji okazało się że to nie nasz teren tylko sąsiadniej współnoty mieszkaniowej😆



niedziela, 19 listopada 2017

Dobra Zmiana


    Może nie tyle Dobra Zmiana, co nowe porządki. Zaczęło się to z pół roku temu kiedy jeden z administratorów, niejaki A. nierokujący a wyniosły, postanowił że zrobi wszytko aby zlecenia z jego rejonu były wykonywane od ręki. Latał z tym do dyrektora ze skargami że go wszyscy ignorują, nie słuchają nawet wtedy kiedy czerwony jak burak skacze, drze mordę i wyzywa. Poczuł się dodatkowo poszkodowany kiedy jego protektor, kadrowiec, odszedł na emeryturę i nawet śmiał wyjechać z miasta. Od tej pory nie miał biedny A. komu uprzejmie donosić co, kto i dlaczego właśnie A. jest najlepszejszy. Dopiął swojego. Jednak może najpierw powiem jak było przed tą zmianą. Przychodziliśmy, jak cień czy inny duch, nikt nas nie zauważał, żadnego zainteresowania nie okazywał, więc braliśmy z ksiażki zleceń to co wydawało nam się najpilniejsze, czasmi najlżelsze, i szliśmy do roboty. W trakcie wieloktrotnie sobie o nas przypominano i nękano telefonami że to a to jest pilne , że to i tamto miało byc zrobione w zeszłuym miesiącu i tym podobnie. Najwięcej na tym polu udzielał się właśnie A. Zależało mu na szybkim wykonaniu każdej dupereli za którą jak sami słyszeliśmy, dostawał paczuszkę kawy, o którą sam prosił. Potrafił nawet grozić dyrektorem kiedy pod dyrektora osobistym nadzorem wykonywaliśmy jakąś pilną pracę. No cóż, taki typ, niedoceniony z przerostem ambicji. Mieliśmy więc roboty non stop, i opinię że nic nie robimy. Po zmianie, wygląda to tak. Własciwie to wyglądało, a dlaczego nie wyglada o tym na koniec. Teraz przychodzimy, siadamy, czekamy cierpliwie aż kierownik osobiscie każdemu wręczy zlecenia i tylko tym mamy się zajmować. Żadnych telefonów,  żadnego pilnego wyniesienia wykładziny z piwnicy czy sprawdzenia czyj pioes szczeka przed sklepem lub jaki dzieciak kopie piłkę na boisku. Pełny luz i relaks. Przed zmianą właściwie nie było chwili przerwy, ciagle było coś do zrobienia, a teraz zadania zlecone wykonane i spokój. Nikt ani nic nam nie porzeszkadza. Właściwie to zwykle od południa mamy już pełny luz i opinię zapracowanych. Niby wyszła zmiana jakiej chciał A., jednak wynik zmiany nie był po jego myśli, gdyż kierownik rozdzielał zlecenia z każdego rejonu po równo, więc zaległości w spełnianiu obiecnic udzielanych przez A. rosły lawinowo. Jakiś czas siedział cicho, po paru tygodniach widać było że nerwy mu puszczają, czerwieniał, sapał, ale wciaż milczał. Przynajmniej przy nas. Wyżywał się za to na pozostałych administratorach. Tego też było mu mało, więc ostatecznie próbował przelać swoją frustrację na nas. Mamy takich dwóch co na skinienie lecieli spełniać jego zachcianki. Ja tak nie potrafię. Po za tym wolałem robić co każe kierownik, niż mu się tłumaczyć dlaczego czegoś nie zrobiłem. A. postanowił się za mnie wziać na serio. Jeden z podwykonawców zoobowiazał się do podcinki drzew i krzewów, zresztą jak i inni podwykonawcy, jednak za paczuszkę kawy załatwił że to my mieliśmy za niego gałęzie wywozić. Bez zlecenia tylko na ustne polecenia samego A. Ostatniego dnia przed moim urlopem A. nie wytrzymał i wrócił do dawnych praktyk. Darł się i czerwieniał, fotel pod nim aż trzeszczał, biurko dzielnie stawiało opór jego waleniu pięścią, jednak nie wskórał nic. Nie poszedłem spełniać jego zobowiazań, a na oświadczenia że jest moim przełożonym i winienem mu szacunek oraz posłuszeństwo, odparłem - nie szkodzi. I odszedłem. Na urlop. Po powrocie widze że jego biurko jest nie zajęte. Okazało się że wieczorem dostał zawału. Nie, nie w pracy, w domu. Miał szczęście. Bo gdyby go to dopadło w pracy, na pomoc mogloby być za późno. To że zrobił się podobno czerwony, sapał i nie mógł załpać oddechu, nie zrobiłoby na nikim wrażenia, bo to jego normalny stan. Nie wiem, jestem winny jego chorobie? Jeżeli tak, zapraszam do sładania zleceń na swoich przełożonych, zobaczę co da się zrobić.










sobota, 21 października 2017

Gdzie, skąd, kiedy?



       To są najtrudniejsze pytania, po usłyszeniu których przełożeni zwykle zaczynają się zachowywać jak wywołany uczeń nieprzygotowany do lekcji, lub dla odmiany jak szczur zagoniony w kąt. Czyli albo chowają głowę, udaja że sa zaobsorbowani czymś inny lub mamroczą coś niewyraźnie pod nosem, albo wykazuja pewną dozę agersji, z tym że zwykle trafia ona w próżnię gdyż z przejęcia robia to mało przekonująco.
       Ostatnio mieliśmy dwa epizody kiedy zmuszeni byliśmy postawić pytanie - skąd? Chodziło o drobiazg. Polecono nam przywieźć parę foteli. Z magazynu obok weterynarza. Jako że my żadnego magazynu w takim sąsiedztwie nie posiadamy, zadaliśmy pytanie, parokrotnie zresztą - skąd? Po dłuższym drążeniu tematu okazało się że chodzi o sklep JYSK, który to swoje magazyny z których wydaje towary, mają w dosyć bliskim sąsiedztwie byłego weterynarza. trudno było powiedzieć "z JYSK".  Wczoraj znowu mielismy pilnie dostarczyć biurka do telewizji. Pominę już to że przełożony wydając to polecenie doskonale wedział  że jesteśmy bez transportu. Nie wiedział za to skąd te biurka mamy dostaczyć. Po prostu otrzymał polecenie od szefowej telwizji nie wnikając w szegóły. Śledztwo wykazało że, po pierwsze dwa małe biurka. Nadal nie wiadomo skąd. Po drugie, gdzieś czekają żeby nam je wydać. Trzeci telefon do kolejnego pana czy pani z telewizji, wyjaśniło że podobno ktoś im te biurka na dzisiaj obiecał. Zwykle się mówi do trzech razy sztuka. To byłoby u nas zbyt proste, dlatego udało się sprawę wyjaśnić po czwartym telefonie. Okazało że na czas remontu biur telewizji, biurka zostały wywiezione do jakies hydroforni. I wreszcie wszystko jasne. 

wtorek, 25 lipca 2017

Priorytety



    Bywają rzeczy ważne, ważniejsze i mniej ważne, a nawet nieważne. Jednak co jest jak bardzo ważne to już trudno czasami zdecydować. Na szczęście mamy od tego przełożonych. Po ostatnich opadach wiemy już że zalewane piwnice i garaże nie są ważne aż tak żeby zignorować żądanie jakiegoś krzykliwego lokatora. A to było tak. Z czwartku na piątek nadeszła burza, a wraz z burzą krótka, jednak bardzo gwałtowna ulewa. Podczas tej ulewy zalało tradycyjnie garaże i niespodziewanie wiele piwnic. Ktoś powie że pozbycie się tej wody jest ważne? Tylko ktoś naiwny może tak pomyśleć. Ważniejsze było zniesienie paru kartonów z księgowości do archiwum. Ja w tym czasie miałem inne odpowiedzialne i niecierpiace zadanie - przetrzebić ogródek pod okanmi pani która go niegdyś założyła. Założyła... No tak, założyła. Zarządała zakupienia krzewów, drzewek i kwiatów, zasadzenia tego wszytkiego, po czym zwołała znajome z całego miasta żeby pochwalić się ile to pracy włozyła w upiększenie osiedla. Na drugi rok opisła ten ogródek w miejscowej gazetce przeklinajac nas że wcale nie dbamy o jej dzieło i sama musi się nim zajmować. A teraz przyszło mi to cudo praktycznie zliwidować. A że woda gdzieś stoi? Niech stoi. Chłopaki po zniesieniu kartonów szykowali się do osuszania piwnic, nawet się za to zabrali, jednak telefon od dyrektora. Dyrektor zaś nakazał wszytko rzucić i ruszać niezwłocznie do innego zadania. Jakaś pani przyszła do niego, nakrzyczała, postraszyła i wymusiła żeby znieść od niej z mieszkania segment oraz wersalkę, zawieźć na działkę, poczekać aż sama tam dojedzie i pokaże gdzie co poustawiać, a stare meble wywieźć na skłądowisko odpadów.
   Woda nadal ma się dobrze. Chociaż chyba jakby troszkę jej ubyło... Nieszkodzi, po dzisiejszej ulewie znowu parę metrów sześciennych przybędzie.



piątek, 14 lipca 2017

Tak to jest na codzień



    Już kiedyś wspominałem że kierowcy to dzieci specjalnej troski? Musiałem wspominać, a teraz jeszcze bardziej się w tym utwierdziłem. Parking ukończony, jednak prawdziwa praca przy nim dopiero się zaczyna. Lokatorzy jednomyślnie uchwalili że na rzeczonym parkingu ma się znajdować 19 miejsc parkingowych, każde o regulaminowej szerokości 2,50 metra. Problem w tym że aby się taka ilość miejsc tam zmieściła, parking powinien mieć 25 metrów szerokości. Tak plany ułożył polecony przez jednego z wpływowych lokatorów znajomy, młody, zdolny inżynier. Sęk w tym że całe podwórko na którym parking powstał liczy 24 metry, co młodemu i nadzwyczaj zdolnemu oraz dobrze opłaconemu inżynierowi wcale nie przeszkodziło😈 I jest drobny problem. Nawet te 24 metry musiały zostać skrócone z powodów prawa budowlanego, ilośc miejsc zaś ma się zgadzać. Lokator który wynalazł zdolnego itd.. o brakujące w sumie dwa metry, oskarżył naszego inżyniera nadzorujacego budowę. W sumie to on się tam pojawił ze trzy razy, zresztą nawet zbytnio się inwestycją nie interesując jak zwykle, ale nawet gdyby się interesował, wątpię czy by mówgł jakoś dodać brakujące metry. W każdym razie winny jest i to jest najważniejsze.
   Miało być przecież o kierowcach. No to będzie. Otóż co sobie wymyślili. Parking ma być ogrodzony płotem, z bramą otwieraną pilotem. No i fajnie, niech mają. Jednak kierowcy mający z tego korzystać obawiaja się desantu, chyba powietrznego. Chociaż kto ich tam wie, może podejrzewają że ktoś będzie próbował się tam teleportować? W każdym razie zażyczyli sobie aby na zamknietym parkingu stanął znak - PARKING TYLKO DLA MIESZKAŃCÓW. Po za tym, jako mało rozgarnięci, życzą sobie trwałego i wyraźnego ponumerowanie stanowisk. Taaak... Wyraźnie namalować numerację na kratce. Dlaczego to nazywa się "kratka ażurowa"? Są pełne? W każdym razie lokatorzy rządzą, o koszty się nie martwią, a jako wpływowi, wymuszą rozłożenie ich kosztów na całe zasoby.






wtorek, 20 czerwca 2017

Ogrodnicy i malarze



  Żeby nie było że tylko o władzy.
  Od chwili kiedy ogłoszono że wreszcie będzie ślicznie, słodko i dostatnio, a chcący pracować nawet bez pracy zaczną opływać we wszelkie dobra, zaczęto zwalniać fachowców jako zbytnie obciążenie. Oficjalnie żeby umożliwić im rozwój i szybkie wzbogacenie. Większość wzbogaciła się o doświadczenie żeby w podobne bzdury nigdy nie wierzyć. Ostatecznie uznano również że pomimo posiadania ogromnych obszarów zielonych, ogrodnik też nie jest potrzebny, więc stałem się robotnikiem niewykwalifikowanym, nieco gorzej opłacanym. Wiele lat się opierałem i nie przyjmowałem do wykonania zleceń typowo ogrodniczych. Nie znam się, nie mam uprawnień, zapomniałem jak. Takie miałem wymówki. Jakiś czas pozwolono naturze samej się zająć swoimi włościami, jednak wiecznie trwać to nie mogło. Zatrudniono więc "ogrodnika z prawdziwego zdarzenia". Tak tego ledwie człapiącego dziadka przedstawiono. Niezwykle ambitny był to gość i uparty. Przez pół roku biegał za kierownikiem z numerem "Działkowca" pokazując mu na przykładzie śliwy, jak podcinać brzozy. Na serio. Przez cały czas pracy u nas, nie zdołał przeforsować swojego epokowego pomysłu żeby pośrodku osiedla stworzyć kompostownik😅 Był też bardzo zaradny. Kiedy przyszło do sadzenia rododendronów, oświadczył że ziemia do nich będąca w sprzedaży raczej się do niczego nie nadaje. Na szczęście znał podobno miejsce gdzie można spokojnie nakopać całe wiaderko gliny. Wprawdzie daleko, bo w sumie trzy do czterech godzin jazdy, jednak za darmo. Wystarczy dać chłopu 50 złotych 😎
   Pracowałby dłużej, ale tak się złożyło że dobry sąsiad członka rady nadzorczej potrzebował na emeryturze dorobić. Podobno miał być lepszy i lepiej się na wszystkim znać. Może się znał, nie zauważyłem tego. Był za to bardzo energiczny i chyba cierpiał na bezsenność, bo kiedy przychodziliśmy do pracy, on już tam był i niecierpliwie czekał. Ten jego sąsiad który go polecił, był chyba bardzo wpływowy, bo Ojciec Tadeusz, jak go nazywaliśmy, dostawał wszytko czego potrzebował. Ludzi, sprzęt i co tylko sobie wyśnił. To chyba był najdroższy pracownik (po za jego następcą), a przy tym bardzo pracowity. Tak przez jakieś dwie, góra trzy godziny. Później para uchodziła, wszytko rzucał ze słowami - na dzisiaj wystarczy, i szedł do domu. Naprawdę nie dowiedziałem się nigdy na jakiej zasadzie był zatrudniony. Miał też niesamowite pomysły czy raczej wizje, takie dorównujące zapałowi i energii. Na przykład wymyślił podcinanie bzów. To był przykład artystycznej fantazji. Wycięte grubsze gałęzie i pnie, ale tylko na wysokość na jaką mógł sięgnąć z ziemi, co dawało niesamowity efekt. Palmę. Przynajmniej tak to wyglądało, główny pień, na jakieś trzy metry nic, i szeroka korona nawet nie ruszona sekatorem. Nieszczęśliwy był kiedy jego autorytet nie wystarczał i nie dostawał nikogo do pracy. Raz, nieco naburmuszony, postanowił wziąć się za malowanie placu zabaw. Wiele to tam tego nie było, trzy ławki, ważka, drabinka i piaskownica. Wiele więc farby nie wziął, trzy ledwie puszki. Puszki te, akurat w pewnym okresie były tak zamykane że otworzenie ich sprawiało pewne problemy, jednak Ojciec Tadeusz uznał że sobie doskonale poradzi. Poradził. Kiedy wrócił, wielu odezwała się kolka. Ze śmiechu. Bajecznie wyglądał, cała twarz, ubranie i dłonie, były upstrzone wieloma kropkami, zaciekami i plamami farby. Od razu zgadywaliśmy że zapewne malował ławki od spodu leżąc pod nimi. Chociaż rękawice podobno musiał wyrzucić bo mu się uchlapały przy otwieraniu puszek, a otworzył je... Nikt  ie zgadnie. Jak konserwy, odcinając wieczka scyzorykiem😆 Niestety, już nie pracuje, bo chociaż nerwy mocno nam szarpał swoimi pomysłami, to jednak dał się lubić więc przykro że dopadł go udar 😢
   O jego następcy wolałbym za wiele nie pisać, i chyba nie napiszę, bo też nie wypada o zmarłych źle się wyrażać. Jednak niech jego przykład pozostanie przykładem że pracą nie należy się zbytnio przejmować, bo zdrowie mamy tylko jedno. Ojciec Tadeusz też się zbytnio nią przejmował, tyle że dano mu to przejęcie przeżyć.
  Jak już zacząłem o malowaniu, to przejdę do tematu malarzy. Zwykle nie są potrzebni, jednak czasami odczuwa się ich brak, wobec czego bywa że zatrudni się kogoś do malowania placów zabaw czy ławek. Najczęściej są to zalegający z opłatami, w ten sposób ratując się przed narastającym zadłużeniem. Jeden z nich tak to polubił że z chęcią tak sobie dorabia, chociaż kierownik cierpi kiedy go widzi. A właściwie jak widzi jego pracę. Bardzo mi się podobało tegoroczne przyjmowanie go do pracy. Podszedł kierownik, podał na kartce numer telefonu i kazał sprawdzić gdzie ten "malarz" mieszka. Następnie kazał zadzwonić i się zapytać czy nadal chce pracować. Następnie kazał zadzwonić i powiedzieć mu żeby zadzwonił do kierownika. A potem poszło już szybko. Parę telefonów, parę rozmów, parę wizyt "malarza" w różnych biurach naszego zakładu i wreszcie już załatwione. Ma się gość stawić u kierownika podpisać umowę. Pojawił się, nie było umowy ani kierownika. Następny termin, nie było umowy. Za dwa dni, nie było umowy, ale był telefon kierownika do radcy prawnego czy nie ma jakiś zastrzeżeń żeby kogoś  zatrudnić. Na następny dzień nie ma umowy, jednak jest zapewnienie że będzie jutro. To była sobota, wiec umowy oczywiście nie było. Zresztą w poniedziałek też nie było. Był za to telefon kierownika z pytaniem czy umowa będzie na jutro. Będzie za dwa dni. Nie było. Był za to kolejny termin na wizytę u kierownika w piątek, podczas której umówili się na środę. W środę jednak umowy nadal nie było. Trwało to marne pięć tygodni. Mógł więc "malarz" wreszcie sobie spokojnie usiąść przy farbach i pykać pół dnia fajeczkę.
   Kolejny "malarz"... Ten to wywołał już kompletne zdziwienie. Miał pomalować ławki na osiedlu i plac zabaw. Zanim pomalował te ławki, zabrakło mu dwa razy farby i tyleż razy pędzli. Farby dodam akrylowe, więc pędzle raczej łatwo było umyć wodą, nie tylko pięcioma litrami rozpuszczalnika który też otrzymał. Gość był zresztą niezwykle pedantyczny. Zanim zabrał się do malowania, porozlewał sobie farby do słoików, te zaś ustawił na deseczce, wcześniej układając na niej papier ścierny. Oczywiście papier przy samym nalewaniu farby został nią zalany wiec nie był używany. Ławki jednak jakoś pomalował. Najlepiej wyszło mu malowanie ogrodzenia placu zabaw. Kierownik mu powiedział że ogrodzenie ma być kolorowe. A jest ono z siatki. Arcymistrz malarstwa realistycznego sprostał temu zadaniu niczym sam Jaś Fasola. Tyle że dłużej mu to zeszło. Mianowicie najpierw pomalował siatkę z jednej strony, bardzo ładnie i dokładnie, a następnie drugą stronę siatki innym kolorem😎 Gdybym wcześniej wiedział że jest to emerytowany wojskowy, oszczędziłoby mi to zdziwienia i lekkiego szoku.


















środa, 14 czerwca 2017

Wciąż zaczynamy od końca



       Nie wiem, może to kwestia przyzwyczajenia. W każdym razie zgodnie z wieloletnią tradycją lubią u nas ustawiać prace od końca. Mamy taki budynek, w nim też mieszka podobno elita. Możliwe że tak jest, bo znikąd nie ma tyle zgłoszeń o popisanych ścianach czy śmieciach na korytarzu lub skarg że pies sąsiadki narobił na wycieraczkę. A mieszka w tych dwóch klatkach całe 18 rodzin, nic dziwnego że są dla siebie obcy i nie znają się nawet z widzenia. Chociaż coś mi tutaj nie pasuje, bo ostatnio bardzo chcą się usamodzielnić. Po ociepleniu budynku, wymianie instalacji, zażyczyli sobie parking i czyste konto. Za remonty mają zapłacić wszyscy, tylko nie oni. W tej chwili zajmę się jednak parkingiem.
     Umyślili sobie lokatorzy że zamiast parkingu, placu zabaw i o gródka, chcą mieć tylko parking. Duży. Prezes owszem, jak najbardziej, postanowił przychylić im nieba. Prace szybko ruszyły, są już ustawione krawężniki, podłoże utwardzone, częściowo ziemią, a powierzchniowo gruzem. Gruzem dosyć grubo, bo teren został podniesiony w obawie przed powodzią:) I własnie teraz postanowiono położyć instalację do otwierania bramy. Dobry moment na takie prace. Wcześniej byłoby troszkę rycia w gruzie, bo gruz jest u nas wszędzie, ale nie trzeba by było się w niego mozolnie wgryzać. Jednak to podobno drobiazg, marne 20 metrów, wybierania gruzu i kopania w ziemi. Sądzę że i tam mamy szczęście, bo mogło się trafić że ktoś zdecydowałby że jeszcze lepiej byłoby to zrobić już po całkowitym wykończeniu parkingu. Może następnym razem tak będzie.

niedziela, 26 marca 2017

Gaśnice



     Właściwie to tytuł powinien brzmieć - Oczekiwanie na spełnienie, czy tak jakoś, bo właśnie błogiego czekania post dotyczy.
     W poniedziałek znalazłem sobie zlecenie - zawiesić gaśnice w zarządzie. Wagi temu zleceniu dodawał napis - PILNE. Jak pilne, to pilne. Było już blisko fajrantu, więc poszedłem zobaczyć czy trzeba coś do tego wieszania przygotować. Poszedłem, bo dla naszych kierowców godzina 14 oznacza porę na ostatnią kawę, czyli koniec pracy. Wracam do gaśnic. Obejrzałem je i pytam o haki na których maja wisieć. Nie ma, czekamy aż przyjdą. Jak czekają, to i ja poczekam, bo jak wieszać kiedy nie mam na czym. Na następny dzień pytam się zaopatrzeniowca kiedy spodziewają się dosłania tych haków. Gały w słup i pytanie - Jakie haki? Wyjaśniam jakie. Nic o tym nie wiem. Telefon do zarządu. Faktycznie, czekają, ale nic nie zamawiali. Bo sobie myśleli że jak coś potrzebują, to samo z siebie się pojawi bez żadnej fatygi zainteresowanych 🙊
   To ja może jeszcze o tych gaśnicach. Jeden uchwyt dodał dostawca, bo akurat mu ich zbywało, ale dwa musiałem dorobić, a dorobiłem najprościej jak się da, prymitywnie wręcz, jednak swoją funkcję spełniają. Przy okazji dowiedziałem się dlaczego nie było haków. Były. Tylko że te nowe gaśnice tak nęciły swoją czerwienią i błyszczącą powłoką, że każdy musiał je dokładnie obejrzeć. I ktoś się zastanawiał na cholerę te jakieś pogięte blaszki? Jak nie wiadomo do czego, to widocznie niepotrzebne, więc wylądowały w koszalinie. Może myślicie że zawiesić gaśnicę to nic wielkiego? Możliwe, ale nie u nas. Gaśnica nie może wisieć gdziekolwiek, i o dziwo inspektor Chybak wiedział gdzie. Byłem zdumiony. Jednak paniom się nie podobała lokalizacja, więc ostro oponowały niezrozumiałym dla nich miejscem na sprzęt p-poż. W wyniku tego - jedna gaśnica wisi jak wisieć powinna, druga, może pani inspektor ze Straży to zaakceptuje, trzecia... Będzie na mur przewieszana. Była jeszcze czwarta, przeznaczona do sali konferencyjnej. Ją tylko ustawiłem, jednak zajęło mi to dobre pół godziny. Bo to było tak. Najpierw szukano kluczy do tej sali, potem szukano pani która zna kod żeby wyłączyć alarm, potem okazało się że to nie te klucze, potem że drugim kompletem również ie można drzwi otworzyć. Nikt w to nie wierzył, więc próbował i inspektor i jeszcze dwie panie. Zgodnie doszli do wniosku że zamek się popsuł, więc nie pozostawało mi  nic innego jak dostać się do sali starym wejściem znajdującym się na zewnątrz budynku. Tam zamki łatwo otworzyłem. Nie mogłem za to otworzyć drzwi. Niedawno tam właśnie dekarze schody i spocznik, uszczelniali papą, bo podobno stamtąd podczas deszczu zalewało archiwum. Nie wiem jak to ustalono, dlaczego deszcz zaciekał akurat pod dwoma dachami. Inspektorzy pewnie jakąś rację mieli, chociaż niedawno ustalili że domofon zalewa nie z dachu wiatrołapu, ale ze skrzyni z piachem stojącej w pomieszczeniu i w znacznym oddaleniu od ściany. Nie moja wina. Wracając do drzwi, nie otworzyłem ich, bo dekarze tak bonusowo i je zakleili papą.




piątek, 3 marca 2017

Wyżej...


 ...mocniej, dalej. Nie, pomyliło mi się. Tymi słowami Feel usypiał naszych sportowców w Pekinie, a tutaj powinny pojawić się słowa - głębiej, głębiej, głębiej. Na serio. Nie jestem górnikiem ale jednak często to słyszałem. Słyszałem, ale już nie słyszę. A dotyczyło to studzienek burzowych. Zwykle są one dosyć głębokie, niektóre nawet zbyt głębokie moim zdaniem, bo 5 metrów to znacznie poniżej poziomu wód gruntowych. Jest jednak parę studzienek bardzo płytkich, nawet takie na 0,5 metra, i te mobilizujące okrzyki kierownika -głębiej, własnie ich dotyczyły. Są płytkie, jednak odpływy mają tuż pod kołnierzem pokrywy, więc nigdy zbyt głęboko w nich nie kopaliśmy podczas ich czyszczenia, tym bardziej że były bez dna. To znaczy bez wybetonowane dna. Kierownik jednak kiedyś uznał że specjalnie, z wrodzonego lenistwa nie kopiemy głębiej i za nic nie dał sobie wytłumaczyć że ten typ tak ma, i tak ma pozostać. Więc zaczęliśmy kopać głębiej. Kręgi studzienki, nie znajdując oparcia, zaczęły osiadać. Najpierw nieznacznie, ale po serii gwałtownych opadów, zwyczajnie się zarwały, kręgi popękały, i teraz na ulicy mamy trzy malownicze dziury. I będziemy mieć je jeszcze jakiś czas, bo droga wprawdzie jest w naszym użytkowaniu, jednak należy ona do miasta i teraz trwają rozmowy kto ma to naprawiać. To znaczy mam nadzieję że trwają rozmowy, bo kierownik na początku nie bardzo fakt przyjmował do wiadomości. Tak samo administrator. I bał się o tym powiedzieć kierownikowi, chociaż temat był mu już przedstawiony przez fizoli. Dyrektor chyba do tej pory nie ma o tym pojęcia.

niedziela, 26 lutego 2017

Wpuszczeni w jeżyny


   Tak, wiem, zwykle się kogoś wpuszcza w maliny, ale tam akurat były jeżyny.
Żeby dać normalnym czasom odpocząć, wrócę do nienormalnych czasów. Któregoś ranka majster mówi że dzisiaj nie robię z całą brygadą, tylko mam zadanie specjalne do wykonania. Mam teraz siedzieć grzecznie w pakamerze i czekać. Czekałem, nawet niedługo. Podjechała Nyska z WSW, wysiadł z niej mąż sekretarki prezesa i mówi, bierz łopaty i jedziemy. Łopata została jedna, więc wziąłem jeszcze dwa szpadle, chociaż nie wiedziałem ile mam tego sprzętu zabrać. Wsiadam do Nyski, którą otworzył mi obywatel plutonowy. Było tam dosyć ciasno, bo po za mną, było tam pięciu aresztantów, trzy filary aparatu represji, czyli żołnierze WSW i ja. W kabinie kierowcy było luźniej. Wsiadłem i pojechaliśmy. Nie widziałem gdzie jedziemy bo szyby były zamalowane, ale okazało się że niedaleko, tylko w pobliże granicy przy plaży. Wysiadamy, kości prostujemy i czekamy. Ja aż się dowiem co mam robić, reszta, jak się okazało, na to co ja każę robić. Wyszło pewne nieporozumienie, czy niedopatrzenie. Szefostwo nikomu nie powiedziało o co chodzi. Zwyczajnie zapomnieli. Wystarczy że zapewnili wsparcie w tej misji aparatu represji, jak to się teraz mówi. I oczywiście ofiar tych represji. Chociaż tak do końca nie wiem jak kogo mam traktować. Bo było czterech żołnierzy i pięciu aresztantów, z tym że jeden z aresztantów też był z WSW, ale akurat nieprzyzwoicie panienkę na ulicy zaczepiał, więc go koledzy doprowadzili do porządku. Był on oprawcą czy ofiarą? Ale do rzeczy. Po jakieś godzinie zgadywania, mąż sekretarki, chorąży marynarki zresztą, zdecydował się oddalić od naszego oddziału i udał się do najbliższego telefonu. Załatwił że wrócił po niego kierowca Nyską i pojechał się rozpytać co mamy właściwie robić.            Sprawa była banalna. Miałem wytropić w lasku sadzonki które można by wykopać i zasadzić następnie na terenie placu zabaw, który firma wykonywała dla miasta na terenie okupanta. Okupanta to za wiele powiedziane, ale inaczej mówić teraz nie wypada. Problem w tym, że lasek jest sosnowy, z paroma rachitycznymi krzewami dla ozdoby. To po prawej stronie stojąc przodem do granicy. Po lewej stronie drzewostan jest bardziej urozmaicony, jednak nadal z przewagą sosny. I jeżyny. Wstęp po lewej stronie jest mocno utrudniony przez jeżyny. Ogromne, rozrośnięte do granic niemożliwego. Ale to właśnie w tym rejonie leśniczy zezwolił na wykopanie sadzonek. Po spacerze po lasku, i obfitym obiedzie który nam dostarczono, wykryłem parę małych krzaczków ligustra, które aresztanci z zapałem wykopali. Może to za wiele powiedziane wykopali. Postąpili tak jak nasz poprzedni ogrodnik. wbili szpadel dookoła krzaczka i wyrwali go już bez korzeni. I tak miło zeszło mi 8 godzin przybliżające mnie do emerytury. Tylko czy ja dostanę? przecież dopiero co przyznałem się do współpracy z aparatem bezpieczeństwa. I to naszym, nie obcym, a tego raczej nikomu się nie daruje.











sobota, 18 lutego 2017

Refleks



    Bywają takie sprawy które nie mogą czekać na załatwienie ani minuty. Dwa tygodnie temu mieliśmy taką właśnie sprawę, pilną jak cholera. Albo i bardziej. Zaczęło się niewinnie od telefonu tuż po południu. Ledwie dzwony przebrzmiały, odezwał się telefon. Natychmiast jedźcie do multimediów przewieźć stare graty. Nic prostszego, o ile ma się czym to przewieźć. My nie mieliśmy czym, bo samochód zabrała druga ekipa. Bo w tej chwili mamy tak że na dwie "półbrygady" mamy jeden samochód i tak się nim dzielimy. Za jakieś pół godziny kolejny telefon z pytaniem czy już mamy czym graty wozić. Nie mamy czym, zadzwońcie do Zbyszków. Dobra, poczekamy, padła odpowiedź. Po kwadransie powtarza się natarczywe pytanie i powtarzało się regularnie co kwadrans, głosem coraz bardziej natarczywym i zbolałym jednocześnie. Tego dnia nic nie załatwiliśmy. Ale, następnego dnia skoro świt, Zbyszki pojechali wreszcie te stare graty przewieźć. Tak wyszło że żadnych gratów nie było. Był za to do zdjęcia stary podświetlany napis "MULTIMEDIA". Podświetlany, to on był z założenia, jednak nigdy nie był podłączony do prądu.
   Teraz dlaczego to było takie pilne. Kiedyś namęczyliśmy się żeby go zawiesić w wyznaczonym miejscu, które było za wąskie, do tego napis był umieszczony na jakieś spaczonej ramie, której nie można było za nic naprostować. To znaczy, może i dałoby radę, ale tafla z napisem by tego prostowania nie wytrzymała. Ale do rzeczy. Cztery lata temu siedziba multimediów została przeniesiona o trzy lokale dalej, więc sam napis podobno stracił rację bytu. Dodam że wcześniej też nie wisiał przy samych multimediach, bo one same znajdowały się nieco z tyłu budynku, a przed nimi był salon kosmetyczny.  Tylko zapytujemy się sami siebie, dlaczego tak rychło postanowili ten napis zabrać? Nie przenieść, tylko całkowicie zlikwidować?

sobota, 11 lutego 2017

Bezpieczny plac zabaw


   To ja jeszcze może powrócę do placów zabaw. Właściwie to to jednego, jednego z niewielu o w miarę równym terenie. Równym, ale stanowiącym mieszaninę pozostałości po budowie osiedla, więc pełnym gruzu i szkła. I to zalegającym na jakiś metr głęboko, więc oczyścić takie coś to nie bajka. No, ale teren jest zagospodarowany, dzieci zadowolone, zwłaszcza że na placu zabaw pojawiły się bezpieczne drewniane urządzenia, zamiast tradycyjnych śmiercio- i siniakonośnych metalowych. Oczywiście te bezpieczne, zostały zastąpione wkrótce bezpieczniejszymi metalowymi. Jednak tym razem nie o urządzeniach, lecz o podłożu właśnie będzie.
  Był służbowo (podobno) dyrektor w Szczecinie i tam zobaczył coś co go zachwyciło. Cały plac zabaw wysypany mięciutkim piaskiem. Wydało mu się to genialnym rozwiązaniem, chociaż ze szkoły pamiętam genialniejsze rozwiązania, chociaż kłócące się ze zdrowym rozsądkiem. Tym rozwiązaniem jest nie piasek, trawa, czy jakakolwiek mata lecz żwir kamienny. Drobne, krągłe kamienie są niezwykle bezpieczne, bo to ani się nie ubiją tak żeby stać się twardą nawierzchnią, ani zielsko na nim nie rośnie kiedy jest regularnie wzruszany, i do tego doskonale się sprawdza jako filtr, na co baczną uwagę czasami zwraca SANEPID. Ale dyrektorowi spodobał się piasek.Wymyślił więc że weźmiemy go ile nam potrzeba z plaży. Administracja zadowolona z siebie wysłała nas na plażę po piasek, tylko zapomniała że nie wolno go brać ot tak sobie, i do tego skąd się chce. O dziwo, zezwolenie na piasek załatwiono niezwykle szybko, tylko oczywiście zapomnieli się dowiedzieć skąd go wolno brać, a i zarządca plażą sam ich o tym nie poinformował. To jednak załatwiliśmy już we własnym zakresie.
  Lato, plaża, cudownie chłodzący wiatr, czego więcej oczekiwać od pracy? Może lżejszej łopaty i żeby ten ładowany piach tak nie sypał po oczach. Jednak w sumie praca była przyjemna. Załadowaliśmy pierwszy kurs, zawieźli i wysypali piach pod bramką na plac zabaw. Przyjeżdżamy z drugim kursem, piasku wydało nam się zdecydowanie mniej, widocznie ktoś sobie go podebrał. Nic to, jedziem dalej. Trzeci, jak i następne kursy odbywaliśmy już w coraz dłuższych odcinkach czasu, bo coraz głębiej i dalej musieliśmy kopać. A piasku pod placem zabaw coraz mniej. Wreszcie okazało się że nic z tego nie będzie. Piasek plażowy to idealny proszek, zwiewny i niestały jak obietnice polityków. Wiatr, który wiał jak co lato większość piasku rozdmuchał na cztery strony świata, a część nawet na parkujące w pobliżu samochody. Na drugi dzień przełożeni doszli do wniosku że przerywamy akcję.






poniedziałek, 6 lutego 2017

Propaganda gwarancją sukcesu (?)


    Listopad to okres gorączkowych przygotowań do zimy. To znaczy obecnie, kiedyś był to koniec października. My, w ramach tych przygotowań rozwozimy piasek do posypywania chodników. Przynajmniej zwykle tak było, jednak po ubiegłorocznej zimie, kiedy z powodu braku piasku, raz, jeden jedyny wzięliśmy piasek z solą z firmy Remondis, wymyślono sobie że tym razem do posypywania dostarczymy właśnie tą obuwiożerną mieszankę. Jakoś nikt nie wpadł na myśl, zdawałoby się oczywistą, żeby wystąpić z pismem czy przynajmniej zatelefonować do Remondis że chcemy, i zapytać czy możemy, a także za ile kupić ten towar. Dzięki temu samodzielnie to załatwiając na miejscu, straciliśmy prawie godzinę czasu. Do tego okazało się że sól wprawdzie mają na miejscu, to jednak nie mają ani grama piasku i musimy czekać na dostawę dwa dni. Zadali też wielce kłopotliwe pytanie ile tego potrzebujemy. A skąd mam wiedzieć? Podmioty mające posypywać chodniki, nie chciały wyjawić tajemnicy jakie mają potrzeby, jedynie kazały uzupełnić zapasy. Dodam że administracja miała tydzień czasu na zadanie tego pytania podmiotom, a skończyło się na tym że osobiście latałem do nich i zawracałem głowę tymi głupotami.
   Następnego dnia administratorzy z samego rana pytają się co z piaskiem bo tutaj jeszcze nie uzupełniony, tam nie dowieźliśmy... Na wyjaśnienie że piasek będzie gotowy dopiero na jutro i jutro też zaczniemy go rozwozić, odparli żebyśmy nie wymyślali, bo wczoraj dyrektor Remondisu oświadczył że są do zimy przygotowani i zgromadzili kilkaset ton piasku i tyleż soli, i akcję zima mogą zaczynać chociażby w tej chwili . Byli tak przygotowani że po prawie dwóch tygodniach zalegania śniegu, kiedy przyszła odwilż a następnie mróz ściął powstałą breję, nie mieli czym posypywać tej powstałej szklanki na ulicach.

sobota, 4 lutego 2017

Plac zabaw


    Właściwie powinno być "Place zabaw", ale wystarczy przykład jednego, bo wszystkie powstają u nas w identyczny sposób.
    Jak wygląda plac zabaw każdy wie, bo to albo korzystał, lub przynajmniej widział. Ja korzystałem, i to jeszcze z tych niebezpiecznych, zagrażających zdrowiu, a nawet życiu. Teraz jest lepiej i bezpieczniej. Podobno. I to z tego między innymi powodu stare i liczne place zabaw zostały zlikwidowane. Częściowo przez firmę. Inny powód likwidacji placów zabaw było to, że przypominały wymuszoną rozpustę byłego systemu, to zmuszanie do pilnowania potomstwa żeby sobie kuku nie zrobiło, piasku nie jadło, a po wszystkim rodziców nie zmuszało do prania. I cerowania. W likwidacji tych pozostałości totalitaryzmu, pomogły żule bezrobotne, które w czynie patriotycznym, nie licząc na czyjąś wdzięczność, większość urządzeń na własnych barkach wyniosło do skupu złomu. Inny powód likwidacji placów zabaw to brak miejsc parkingowych oraz brak funduszy na bieżące naprawy. Takie czasy były, że na nic nie było funduszy, a najbardziej na wypłaty. Mniejsza z tym, przechodzę do tematu.
   Taki plac zabaw powstaje u nas w trochę nietypowy sposób. W pierwszej kolejności grodzi się teren, betonujemy słupki z rur z odzysku, naciągamy siatkę, jak najtańszą, potem słupki poprawiamy, niektóre wymieniamy. Dlaczego? Bo materiał nie chce się za nic słuchać wytycznych dyrekcji. Raz że rury są za krótkie, a podłoże piaszczyste, więc się słupki narożne przy zakładaniu siatki wyrywają wraz z betonem. Dwa, są to naprawdę stare rury, które zwyczajnie wyginają przy byle obciążeniu. Dobra, mamy już ogrodzony teren, teraz przyjeżdża firma z urządzeniami, montują je, i jest ślicznie. Po jakimś czasie my ruszamy ustawiać ławki, z czym zawsze są różne perypetie. Bo to ławka stoi tyłem do okna, a to znowu przodem do okna, tamta znowu za blisko piaskownicy, lub też za daleko. A po montażu przychodzi szef szefów i każe usunąć betony spod ławek bo ktoś może sobie głowę rozbić. I tutaj mamy taką ciekawostkę. Ławki jakie montujemy są  przykręcane do stałego podłoża, a takim podłożem na 100% nie jest piasek ani trawa. Sprawdzałem. Montujemy je więc na wkopanych krawężnikach i ktoś zauważył że jak jakieś dziecko weźmie dobry rozbieg, jak w odpowiednim momencie się rzuci na brzuszek, to może tak wśliznąć się pod ławkę i rozbić sobie głowę. Jakoś na razie udaje nam się tych niebezpiecznych elementów nie usuwać, jednak po prawie każdym zebraniu lokatorów, temat wypływa od nowa. Potem, po jakimś czasie następuje malowanie urządzeń. Wspominałem że do niedawna były to wyłącznie drewniane zabawki? No więc ktoś wymyślił żeby je pomalować. A po malowaniu, rok niecały mija i urządzenia gniją. One nie są do malowania. Dzięki warstwie farby drewno nie ma jak się osuszać i koniec. Przynajmniej tak pisze w instrukcji. Ale prawdziwy hit jest już po uruchomieniu placu zabaw. Wtedy dostajemy polecenie żeby wyrównać teren :) Bo nie wspominałem że place zabaw są robione najczęściej na terenie gdzie autkiem trudno dojechać, i nic tam nie chce rosnąć, i zwykle są to górki, pagórki i różne dziurki. Nie, u nas teren chce się niwelować już po budowie. Oczywiście ze względów technicznych tego nie robimy.







piątek, 3 lutego 2017

Wszystkie drzwi na trawniki


   Tytuł brzmi jak hasło z minionej epoki, prawda? Jednak dotyczy czasów zwanych normalnymi. Do rzeczy. Zatrudniono u nas jako inspektora, nie wiadomo jakiego, po prostu inspektora, pewnego pana mającego za znajomego jakiegoś ważnego pana, na przychylności którego zależało prezesowi. Nie siedział nowy inspektor jak każdy inny, przy zarządzie, tylko daleko od niego w administracji. Siedział na krzesełku w kąciku, nie miał nawet biurka. Miał za to stanowisko. I wpływy.
  Akurat mniej więcej dwa miesiące wcześniej, skończyłem urządzać trawniki na osiedlu. Trawniki, oraz dokończyłem układanie ciągów komunikacyjnych, czyli chodników:) Całe osiedle skopać szpadlem, to nie byle wyczyn. Do tego samodzielnie bez niczyjej pomocy. Obecnie bez kultywatora ogrodnicy nie wezmą się za najmniejszy klomb. To tyle tytułem chwalenia się i przechodzę do sedna. Wzywają mnie inspektor oraz kierownik przed swe oblicza i ogłaszają radosną nowinę, iż inspektor załatwił całkiem tanio doskonałej jakości czarnoziem i za godzinkę zaczną go na dopiero co wypieszczone trawniki, dowozić kamazy z przyczepami. Podobno 160 ton miało tego być. Jednak zdobyłem się żeby zaoponować, że jak to, ziemia jest dobra, trawa zasilona, chodniki nowe, zaraz wszystko kołami mi to przemielą a płytki połamią. Jak ja nie potrafię sobie radzić w takich sytuacjach i nic nie rozumiem. Przecież dobrej ziemi nigdy za wiele, a żeby ochronić trawniki (które i tak mają być zasypane ziemią) oraz chodniki, mam się PRZEJŚĆ po osiedlu, i poszukać jakiś drzwi. Może ktoś akurat jakieś wystawił, więc je znajdę, przyniosę i będę podkładał pod koła 😵. To mnie oszołomiło do tego stopnia że poszedłem. I nie wróciłem. To znaczy wróciłem na drugi dzień ( na pytanie gdzie się podziewałem - drzwi szukałem) i dzień zacząłem od wybierania gruzu z piasku udającego czarnoziem.

środa, 1 lutego 2017

Zapasy z zapasami


   Tytuł jasny i zrozumiały? To dobrze. Chociaż gdyby ktoś z Chorej Zmiany podjął trud czytania, wyjaśnię specjalnie dla niego. Chodzi o walkę (zapasy) z nadmiarami magazynowymi (zapasami).
   Temat podjąłem z dwóch powodów. Po pierwsze żeby pokazać że nie tylko w tym lepszym ustroju zdarzają się dziwne sytuacje, chociaż było takich zaledwie parę przez sześć lat jakie wtedy przepracowałem, czyli znacznie mniej niż teraz w ciągu miesiąca. Po drugie, wczorajszy post którego bohaterem był Kubuś. Ma to tyle wspólnego że pojawia się słowo "szczur". Tak się więc złożyło że zgodnie z wytycznymi z samej góry, firma miała nabyć odpowiednią trutkę na szczury i bez miłosierdzia tępić szkodniki. Jednak był taki problem że na naszych zasobach akurat szczurów nie było. Wszystkie siedziały grzecznie na pobliskim wysypisku i w rzeźni oraz na teranie działek hodowlanych. Jednak zapasy karnie zgromadziliśmy, tylko pojawił się taki problem że zakupiona trutka zalegała magazyn i zajmowała miejsce którego już zaczynało brakować. Ktoś wpadł na genialny pomysł. W tym akurat czasie róże, a mieliśmy ich na swoich terenach tysiące, zostały zaatakowane przez mszyce. Ktoś już wie jaki to był pomysł? :) Tak, trutką na szczury mieliśmy tępić mszyce. Pomysł prosty, raczej nieskuteczny, jednak zrealizowany. Dostaliśmy opryskiwacze, maski, kilkaset pudełek trutki i jazda w teren. Maski to chyba raczej były niezbyt potrzebne bo jak przeczytaliśmy, trutka straciła ważność, może też i swoją moc, dwa lata wcześniej. No i dobrze, dzięki temu spokojniej podeszliśmy do zagadnienia co z ludźmi których niechcący musielibyśmy tak czy tak opryskać. Wszytko szło świetnie, tylko prezes, w sumie fajny gość i serdeczny, chociaż mający swoje dziwactwa, był podobno trochę niezadowolony, bo więcej siedzieliśmy nad opryskiwaczami niż ich używaliśmy. A nasza to wina że trutka była z płatkami owsianymi i własnie one ciągle nam sitka zapychały?

wtorek, 31 stycznia 2017

Polowanie


    Jest świąteczny poniedziałek. Październikowe święto Matki Boskiej Pieniężnej, więc wiadomo że zbliża się zima. Podobno ostra i mroźna, czy też łagodna i ciepła jak maj. Zależy gdzie się słucha wróżb specjalistów od meteorologii. A jak się zbliża zima, szykuje się sezon grzewczy, co oznacza napuszczanie wody w instalacje, uruchamia co jeszcze da się uruchomić. I oczywiście wszytko na szybcika i po łebkach, bo firma się tym zajmująca nie ma czasu żeby się tym uczciwie zająć. Stało się więc że uzupełniając wodę, zapomnieli chłopaki o połączeniu dwóch rurek i woda zamiast w instalację, poszła na piwnicę. A co tam, lokatorzy za ubytki zapłacą. Jednak zanim zapłacą, my musimy ten bałagan posprzątać. Ruszyliśmy silną ekipą, cała trójka, pełni zapału i dobrych myśli. Nic z tego. Zalana piwnica to pikuś w porównaniu z pewną znacznie pilniejszą sprawą.
  Otóż jakaś pani miała kłopot. Właściwie to nie kłopot, tylko od soboty przeżywa we własnym mieszkaniu horror. Alarmowała podobno wszelkie możliwe służby, ale nikt nie ruszył z pomocą. Wreszcie ulitowała się administracja. Mają do dyspozycji trzech zuchów, więc niech się wykażą. Po przybyciu na miejsce, pani na dzień dobry uraczyła nas zawiłą historią swojej niedoli. O nieskutecznych wysiłkach jej małżonka, wezwanego na pomoc syna. Nie będę tego opisywał, tylko powiem w skrócie - pani zobaczyła w łazience ogon. Tak, najprawdziwszy ogon. Podobno żywy i nie wymyślony. Pomyślałem że sam ogon to nic wielkiego, dlatego pytam czyj to ogon. Pani nie potrafi dać odpowiedzi na to pytanie, więc dalej pytamy czy coś po za ogonem widziała. Widziała. Podobno to mysz. Mysz to nic wielkiego, i trochę głupio mi się zrobiło że na małą myszkę wzięliśmy we dwóch (kierowca wolał się w to nie angażować), dwa łomy i do tego kolega żądzę mordu w oczach i sercu. Jednak mając polować w łazience, bo tam właśnie grasował ogon, próbowałem się dowiedzieć czegoś więcej o obiekcie polowania. Jednak pytania na temat płci, wieku, szczepień i chorób myszki, pani uznała za nabijanie się z jej nieszczęścia. A chyba dobrze jest wiedzieć czy myszka nie ma aby wścieklizny, prawda?
  Przeszukaliśmy łazienkę (pani schowała się do pokoju), ostukaliśmy ściany, nawet delikatnie żeby kafelki nie poodpadały, przejrzeliśmy szafki, zajrzeli w każdy kącik, prawie że zerwaliśmy junkers, bo tam podobno też ogon się pojawił. Przepraszam, nie junkers. Piecyk gazowy. I nic. Ani śladu, ani słychu. Absolutne nic. Kolega podał więc swój numer telefonu, i umówiliśmy się że jak ogon, czy nawet mysz się pojawi, pani po nas zadzwoni.
  Zadzwoniła. Akurat kończyliśmy osuszanie piwnicy kiedy dziki zwierz zaatakował. Pani się odważyła wziąć prysznic, i wtedy ON się pojawił. Wielki i groźny. Pani podobno o mało na zawał serca nie zeszła. Wyobrażam sobie co musiało w tym momencie przeżywać biedne zwierzątko. Tyle decybeli naraz mogło je przecież powalić. Ruszyliśmy więc znowu na polowanie. Przy okazji powiem że kierowca uznał z początku że na takie polowanie rękawice, zwłaszcza grube, nie są potrzebne. Zwłaszcza że on nie miał zamiaru brać w tym udziału. Zgodził się jednak po dłuższej dyskusji zajechać na bazę po rękawice, a tam przy okazji wyrzucił wiaderko które wcześniej przygotowałem do złapania myszki, a na miejscu zaproponował mi torebkę reklamową. Byli wojskowi zawsze są, byli i nadal będą tacy sprytni. Mówiłem że przygotowałem wiaderko, bo ja wcale nie miałem zamiaru urządzać krwawego polowania. Zbyt bardzo lubię wszelkie zwierzątka, a gryzonie w szczególności. Właściwie to zaproponowałem pani że mysz wygonię z łazienki na mieszkanie, bo zlecenie które przy okazji odebraliśmy, nakazywało usunięcie szczÓra z łazienki. To były prorocze słowa, to nie myszka, ale szczurek okazał się tym horrorem. Ukrył się biedaczysko w szufladzie i uwił sobie gniazdko w torebce z chusteczkami jednorazowymi. Wyjrzał, zamrugał oczkami, i wrócił do swojego gniazdka. Złapałem szybko torebkę, wrzuciłem do reklamówki i po polowaniu. Tylko co z nim zrobić? Koledzy sugerowali wykonanie egzekucji, na co oczywiście się nie zgodziłem i oświadczyłem że zawieziemy Kubusia (już go zdążyłem ochrzcić) do administracji. Podobno wszytko co znajduje się na terenie zakładu jest jego majątkiem, więc niech administratorzy zawiadują tym majątkiem. Administratorki B. akurat nie  było, i dobrze, bo jak ją znam, konieczne byłoby wzywanie pogotowia. Panowie administratorzy nie bardzo wiedzieli wiedzieli co z tym fantem zrobić. Ja też nie wiedziałem, Chciałem Kubusia im zostawić, ale nie chcieli, a czas uciekał. Więc wyniosłem go do zagajnika i zwróciłem wolność. Śliczne to było zwierzątko. Oczka lśniące jak i bura sierść, Sympatyczna mordka. mam nadzieję że mu się wiedzie








czwartek, 12 stycznia 2017

Brzoza


   Ha, dał się ktoś nabrać? Już ktoś z wypiekami na twarzy i zaciśniętymi ustami klika w niosącą nadzieję na... Na cokolwiek, magiczne słowo "Brzoza", a tu zonk. Nie ten temat. Przykro mi, to nie o brzozie zasadzonej kiedyś przypływie złego humoru przez Jarosława K. Mowa będzie o innej brzozie, chociaż również ona również wywołała pewne dyskusje i to nawet ostre. I co ciekawsze, ona była tylko przyczynkiem do dyskusji, a tematem byłem ja.  A było to tak:
   Wróciłem z roboty na bazę, a wracałem długo i byłem zmęczony powrotem bardziej niż samą pracą. 3 kilometry prowadzić załadowaną taczkę to nie zjeść chleb z masłem. Więc wróciłem, a majster każe mi iść natychmiast do kolejnej, tym razem niezwykle pilnej roboty. Podobno ktoś drzewko jakieś małe wywrócił i jest konieczność jego natychmiastowego posadzenia żeby nie zmarniało. Poszedłem więc tego drzewka szukać. Nie od razu je znalazłem, bo adres był nieprecyzyjny, czyli całkiem mylnie podany, jednak udało mi się to drzewko odszukać. Popatrzyłem na nie, szpadel zarzuciłem na ramię i spokojnie wróciłem na bazę. Tłumaczę majstrowi, administratorowi przy okazji również, że drzewko, brzoza zresztą, jest względnie mała, jednak mając swoje 8 metrów wysokości ( w tamtej chwili to właściwie długości), jest dla mnie zdecydowanie za ciężka żebym samodzielnie mógł sobie z ponownym jej zasadzeniem poradzić. Zanim przeszedłem do dalszych wywodów, już dostałem polecenie zwerbowania kogokolwiek do pomocy. Jakby ktokolwiek na moje zawołanie wszystko rzucał i z radością marnował ostatnie pół godziny pracy w piątek. Wtedy człowiek już raczej myśli o obiedzie i sobocie, a nie o ciężkiej było nie było, pracy. Udało mnie się dojść do słowa, i tłumaczę na tyle na ile potrafię, że drzewa tej wielkości nie wystarczy wsadzić w dołek, przysypać i podlać. Do tego potrzeba wykonać odciągi, które drzewo by utrzymały w pozycji pionowej.  Jakoś zaczęło to do nich docierać, nawet chyba coś zrozumieli, bo zaczęli zadawać względnie bystre pytania, typu czy mam takie odciągi w domu lub szafce, czy mam do tego odpowiedni sznurek i tym podobne:) trudno przyszło ich przekonać że sznurek raczej do tego się nie nadaje, a przydałaby się raczej jakaś taśma, względnie linka i jakaś osłona przed tą linką na pień. Wreszcie sprawa została odłożona do poniedziałku. A w poniedziałek zgodnym głosem administrator, majster i kierownik oświadczyli że pieprzę głupoty, się pomimo zawodu nie znam i oni zlecą tą robotę firmie z zewnątrz, która to zrobi fachowo i bez moich dziwactw. Przyjechała więc ekipa z zieleni miejskiej i zrobiła dokładnie to i tak jak ja bym to zrobił. No nic, zrobione, zapłacone (chciałbym tyle w rok zarabiać co firma wzięła z dwie godziny pracy pięciu ludzi i koparki) i sprawa wyglądała na załatwioną. Wyglądała. Minął ledwie tydzień, kiedy komuś z lokatorów zaczęły przeszkadzać brzydko, jego zdaniem, wyglądające taśmy podtrzymujące drzewko. Po za tym udało mu się przekonać dyrektora że tydzień czasu to aż nadto żeby drzewo mogło znowu stać o własnych siłach. Ja, jako się nie znający, nie miałem wystarczającej siły przebicia, żeby przekonać przełożonych że jest to zdecydowanie za wcześnie na usuniecie odciągów. Jedyne co osiągnąłem, to odmowa wykonania polecenia (zimą ponadto zostałem pozbawiony funkcji ogrodnika, a przy okazji nastąpiła obniżka wynagrodzenia), a taśmy raźno poleciał przeciąć Czesio. Przeciął tylko jedną taśmę, i wystraszony odskoczył, bo drzewo zaczęło się przechylać, akurat w jego stronę. Nie, nie wywróciło się, tylko przechyliło. Pozostałe dwie taśmy je utrzymały. Ja bezczelnie kierownikowi oświadczyłem że nie jestem w stanie brzozy naprostować, więc już tak została. Rośnie nadal, chociaż dosyć mocno przechylona, a pozostałe taśmy podtrzymujące, zostały usunięte metodami naturalnym. Zgniły.